sobota, 17 sierpnia 2013

Dzień sto czternasty: Orange Is the New Black

Obejrzałam trzynaście odcinków serialu Orange Is the New Black. Po tych trzynastu godzinach wiem, że to nudy. W każdym z nich taka sama historia. Nie, nieprawda. Ten sam schemat. Flashbacki z historii wszystkich koleżanek więziennych Piper Chapman, która na piętnaście miesięcy trafia do więzienia o (chyba) najłagodniejszym możliwym rygorze. 

Mam kilka wniosków z tych trzynastu godzin. Po pierwsze różnice między polskim więzieniem tzw. półotwartym, a amerykańskim. Tam osadzone (inmates, jak to się ładnie nazywa) jedzą na wspólnej stołówce. W Polsce przynosi się jedzenie do cel, których na czas posiłku nie wolno opuszczać. Tam osadzone mogą prysznic brać nawet codziennie, kiedy chcą, w godzinach, gdy nie mają innych zajęć. W Polsce łaźnia przysługuje raz w tygodniu (pisałam o tym, jak tam musi śmierdzieć, a nieprzyjemny zapach przypomina osadzonym, kim są, złymi ludźmi; zły człowiek musi bowiem śmierdzieć). Mogłabym ciągnąć takie porównania. 

Po drugie – zdecydowanie ważniejsze – sukces tego serialu (który przyćmił nawet silnie reklamowane House of Cards) gwarantuje zainteresowanie tematyką więzienną. To akurat jest mi bardzo na rękę. Mam nadzieję, że rozbudzi lekką choć debatę w Polsce o tym. Czekam na to. 

Słowo na dziś


system penitencjarny – zespół środków i metod wychowawczych stosowanych w czasie wykonywania kary pozbawienia wolność. Sądząc po amerykańskim serialu, tam, choć inny, to równie nieskuteczny jak w Polsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz