sobota, 17 sierpnia 2013

Dzień sto piętnasty: zawsze jest jakaś nadzieja

Zaczynam planować wakacje. To niedobrze, bo planować coś można dopiero wtedy, gdy przyszłość jest jasna. Jednak poprzednio postanowiłam nic nie planować (poza rezerwacją biletów na maleńki wyjazd nie zrobiłam nic) i poszło wszystko źle. Tym razem zaplanuję wszystko, co mogę. Terminy, urlop, sprawdzę samoloty lub inne przejazdy, zatroszczę się o zastępstwo dla „mojego osadzonego-już wolnego”. 

Bo myślę, że za niedługo otrzymam dobrą nowinę. Mam nadzieję, że ten sąd się sprawi dobrze i przyzna rację panu mecenasowi. Jeśli nie, to przejdę do realizacji planu B, a wakacje będą musiały poczekać. Co mogę zrobić innego? 

Nie umiem sobie wyobrazić, że podaję mojemu osadzonemu zimowe ciuchy do zakładu karnego. Nie umiem i nie chcę, a czego chcę? Chcę go mieć w domu, by naprawiał piec nie przez telefon. Chcę, by pracował i zarabiał. Chcę go nocą, by mnie zimą ogrzał. Chcę go rano przy śniadaniu. Kroję jajka ugotowane na twardo do sałatki i rozpaczam, że to nie dla nas je kroję, ale dla siebie samej. To chcenie mnie kompletnie paraliżuje i z życia wyklucza. Cały czas tylko chcę i chcę. Dlatego powtarzam sobie, że muszę mieć nadzieję.

Słowo na dziś


nadzieja – oczekiwanie spełnienia się czegoś pożądanego i ufność, że to się spełni, urzeczywistni – jak ja czekam, że mój osadzony wróci do domu, bardzo go pożądając przy tym. Możliwość spełnienia czegoś, czy jest? Jak zawsze, leży w rękach sędziów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz