środa, 31 lipca 2013

Dzień dziewięćdziesiąty ósmy: kap kap kap

Kapie woda z kranu. Pyrka kawa na gazie. Szemrze miasto za oknem. Wiadomości schodzą wolniej niż doniesienia z frontu wojny trzydziestoletniej. 

Kapie woda z kranu. Nie ma kto naprawić. Mój osadzony zamiast wymieniać w domu spalone żarówki w lampach zbyt wysoko zawieszonych i zamiast naprawiać kran, sprząta kuchnię więzienną i łaźnię. Zamiast sprzątać nasz dom, sprząta dom państwowy. 

Jedyną osobą, która cieszy się z tego, że mój osadzony jest zamknięty, to poszkodowany. Puścił w ruch maszynę państwową, ale czy Państwo naprawdę jest od tego, by zaspokajać osobiste kompleksy poszkodowanego? 

Mój osadzony już zdążył wyciągnąć wnioski ze wszystkiego, co się wydarzyło. O ile jeszcze dwa miesiące temu myślał o tym, w którym momencie popełnił błąd, to w tej chwili o swoim błędzie już dawno zapomniał. Uważa, że został poszkodowany przez Państwo i rozmyśla o niesprawiedliwości, która go spotkała. Myślę o tym także i ja, ostrząc pióro, czekające na właściwy moment. 

Słowo na dziś


sprawiedliwość – uczciwe, prawe postępowanie; dla porządku przypominam, że pięknym za nadobne tu się zaczyna odpłacać. 

wtorek, 30 lipca 2013

Dzień dziewięćdziesiąty siódmy: przepustka? nieee...

„Pani o przepustkę się stara?” – pyta mnie jedna z matek, jak i ja wychodzących z widzenia – „bo długo z wychowawcą rozmawialiście”. Próbuję nie odpowiedzieć. Sama jakoś sobie radzi z moim milczeniem. „Mój syn pierwszą przepustkę dostanie we wrześniu. Na sześć godzin. Nie będę go do domu wiozła, tylko tu gdzieś w centrum handlowym usiądziemy. Lody zje. Buty mu kupię. Do domu mam dwie godziny jazdy, na powrót kolejne dwie, to co, dwie posiedzi?”. 

Jak mam się starać o przepustkę, jeśli mojego ogolonego na prawie łyso osadzonego będę musiała prowadzić do galerii handlowej w obcym mieście? Po co mi taka namiastka obecności, która wyłącznie sprawi, że cierpienie będzie tym większe? 

Cierpienie jest nie do zniesienia. Ból samotności sprawia, że jestem wyschnięta, stara, zbolała. Słabnę. „Jesteś silna, dasz radę.” – mówi mi przyjaciel. Jak bardzo się myli. Już nie daję rady. Osuwam się na podłogę i szlocham wieczorem, a łzy kapią na kolana, jak dziecku. Nie potrafię podnieść się z łóżka rano. Ostatnią motywacją jest praca. Jedynym ratunkiem przyjaciele; zawodnym. 

Przybieram jednak uśmiech. „Co ci się stało?” – pyta ktoś – „Życie” – odpowiadam – „Jesteś zdrowa? Jeśli jesteś zdrowa, to ze wszystkim sobie poradzisz.”. Nie, nie jestem zdrowa. Dziękuję za rady. Coraz bardziej mam dość ludzi. Potrzebuję przerwę od życia. Przepustkę od życia, na choćby sześć godzin. 

Słowo na dziś


cierpieć – odczuwam silny ból fizyczny lub psychiczny; od braku mojego osadzonego boli mnie całe ciało, boli mnie dusza, choruję przez jego nieobecność; boleję nad tym wszystkim, co się dzieje i boleję z powodu wydarzeń, czy znoszę kogoś lub coś cierpliwie? nie, nie umiem znieść wychowawców, strażników, sędziór…, ponoszę stratę, każdy dzień bez mojego osadzonego jest stratą, wyrządzono mi szkodę, kto?!, kto ją naprawi, do jakiego sądu mam się udać?!

poniedziałek, 29 lipca 2013

Dzień dziewięćdziesiąty szósty: „k” jak…

Słodzę kawę mojemu osadzonemu. W plastikowym kubku, plastikowym mieszadełkiem. Przesuwam w jego kierunku, obok kładę baton. Przez godzinę będziemy udawać, że jesteśmy w kawiarni.

Czasem nie udaje nam się udawać. Na przykład wtedy, gdy głuchawy starszy pan siedzący niedaleko rzuca kurwę za kurwą. Pan strażnik (na pewno nosiłby buławę w plecaku, gdyby plecak miał) trzaskając linijką o dłoń, podchodzi do dziadka. „Nie rzucaj mi tu więcej tych na k”. Gdy zastanawiam się, w którym regulaminie jest napisane, że funkcjonariusze Służby Więziennej mają prawo (a może nawet obowiązek) mówić do osadzonych „na ty”, ów osadzony przytomnie odpowiada: „Tych na k? kaw?”. Jak w kawiarni, zaczynamy się śmiać, a strażnik odchodzi jak niepyszny, czując, że stracił twarz wobec wszystkich na widzeniu. 

Wymieniamy kilka uwag o „tych na k”. Mój osadzony mówi, że ma teraz dwóch chłopaków spod celi, u których w zdaniach jest więcej kurew niż treści. Żartuje, że oni nie wiedzą, gdzie dać przecinek, za to doskonale potrafią powstawiać kurwy na właściwe im miejsca. Śmiejemy się długo i zdrowo. Musi nam śmiechu wystarczyć na cały kurwa tydzień. 

Słowo na dziś


kurwa – przekleństwo (to mało powiedziane). Z czterech znaczeń słowa pasuje mi jednak tylko to jedno. Kurwa to więcej niż przekleństwo. To słowo-wytrych, znaczy wszystko i nic. Jedną kurwą można wyrazić więcej niż tysiącem słów. 

niedziela, 28 lipca 2013

Dzień dziewięćdziesiąty piąty: inteligencja i demony

Gdy brakuje inteligencji, rodzą się demony. Na przykład takie jak generał w okienku, który ode mnie żąda zgody na wydanie rzeczy mojego osadzonego z magazynu. Skoro te rzeczy trafiły „na bramę”, to znaczy, że ktoś wyżej wydał zgodę – tłumaczę cierpliwie – a ja zgadzać się na nic nie mogę, co najwyżej mogę je odebrać. Nijak to nie trafia do pana z okienka. Wychodzi, po chwili wraca, triumfalnie pokazuje mi protokół zdawczo-odbiorczy i mówi: „Widzi pani? Zgoda jest konieczna.”. Odpuszczam, nie mam siły edukować dowódcy polskiej Służby Więziennej, że zgoda jest czymś innym niż protokół zdawczo-odbiorczy, ale gdy pokazując na cienką kopertę, mówi: „Bluza jest.”, nie wytrzymuję. „Bluza, proszę pana, jest w torbie. To jest koperta. Jeśli chce być pan tak formalny, to proszę nie mijać się z rzeczywistością.”. Cisza po jego stronie, śmiech w całej kolejce. Wszyscy oczekujący są po mojej stronie. Wszyscy walczymy z tymi samymi geniuszami. 

Drugim demonem, blisko stojącym demona braku inteligencji, jest demon niewiedzy. Wychowawca więzienny, resocjalizator, o ile się nie mylę ustawowo zmuszony do ukończenia profilowanych studiów, gdzie również prawo karne się wykłada, wmawia mi, że nie jestem osobą bliską. „Pani jest tylko narzeczoną dla sądu.”. Jak mam delikatnie powiedzieć panu wychowawcy, że narzeczoną nie jestem, za to jestem konkubiną. Czy konkubina może być osobą godną zaufania, tego nie wiem ja, ale nad tym w ogóle nie zastanawia się pan wychowawca. 

Gdy brakuje inteligencji, rodzą się demony. Codziennie walczę z kilkoma. Czas jest po ich stronie. Wtulam twarz w bluzę mojego osadzonego. Nosił ją przez kilka dni na samym początku, w pierwszym zakładzie karnym. Choć od ponad dwóch miesięcy leży w magazynie, zostały na niej jeszcze ślady zapachu mojego osadzonego. Wtulam w nią twarz. Zatapiam się w człowieku, którego kocham. Coraz bardziej odległego, coraz bardziej bliskiego. 

Słowo na dziś

demon – nie mamy tu do czynienia z duchem mającym nadnaturalną moc, najczęściej złym i wrogim człowiekowi, lecz z człowiekiem postrzeganym jako wcielenie zła lub innej potężnej siły. Zło może się zakorzenić tylko tam, gdzie istnieje pustka do wypełnienia. Brak czegoś: inteligencji, myślenia lub woli czynienia dobra. Z wszystkim tym mam do czynienia co dzień.



Dzień dziewięćdziesiąty czwarty: upał

„Nie można podchodzić do okna. To jakby zbliżać się do rozgrzanego piekarnika. Prysznic był dopiero co, w czwartek, na następny trzeba będzie czekać kilka dni. Każdy myje się jak może, ale i tak obecność współosadzonych się odczuwa silnie.”.

Wyobrażam sobie, że tak mówi do mnie mój osadzony. Wyobrażam sobie, że w ogóle mówi do mnie więcej niż dopuszczalne dziesięć minut rozmowy telefonicznej. Jego brak jest coraz bardziej odczuwalny. Jego nieobecność jest trudniejsza do zniesienia niż czterdziestostopniowe upały. 

„Co robisz?” – pytam. Po raz drugi w ciągu dnia boję się zadać to samo pytanie, więc zamiast o to, jak się czuje, pytam o aktywność. „Słucham radia, czytam książkę, zrobię herbatę, by wystygła.” – słyszę w odpowiedzi. Jest na wakacjach lub na delegacji – myślę sobie. Żadne więzienie. Lecz mój osadzony dodaje: „Od 15 posłucham radia, bo wtedy włączą prąd.”. Przypominam sobie, że prądu nie ma w zakładzie karnym od rana, po śniadaniu, do popołudnia. 

Gdy już sobie przypomnę o tym, że prąd jest tylko w określonych godzinach, przestaję sobie wyobrażać różne rzeczy. Na przykład, że osadzeni mogliby brać prysznic codziennie. Lub otrzymywaliby wiatraki do cel. Na te upalne dni. 

Słowo na dziś


upał – wysoka temperatura powietrza, bardzo gorące powietrze. Napięcie wisi w powietrzu. 

sobota, 27 lipca 2013

Dzień dziewięćdziesiąty trzeci: pomidor

Jaka dziś pogoda? Pomidor. Kim jesteś? Pomidor. Kochasz mnie? Pomidor? Co jadłeś dzisiaj na śniadanie? Jajko i kromkę chleba. 

Nieprawda. Mój osadzony na śniadanie jadł ostatnio pomidora. Dostał w paczce żywnościowej. Wielkie szczęście. Marzył o zmianie diety. Marzył o czymś świeżym. Nie o plasterku sera żółtego, gotowanym jajku lub konserwie tyrolskiej podzielonej na trzech. Dostał kilka pomidorów i opowiadał o tym, jak o największej radości tego dnia. 

Jak można doprowadzić do upodlenia człowieka takiego, że jeden pomidor może wprawić go w ekstazę? Coś tu jest nie w porządku. 

Słowo na dziś


dieta – system odżywiania się polegający na dostosowaniu ilości i rodzaju pokarmu do potrzeb organizmu – ciekawe; pomidory nie są potrzebne najwyraźniej osadzonym. Dlaczego więc dostają małpiego rozumu, gdy dostają pomidora?

piątek, 26 lipca 2013

Dzień dziewięćdziesiąty drugi: lepszy nastrój

Mój osadzony jest w lepszym nastroju. Pierwszy raz od dziewięćdziesięciu dwóch dni w odpowiedzi na moje codzienne pytania: „Czy wszystko w porządku, jak się czujesz, jak się masz?” usłyszałam: „Całkiem nieźle”. Prawie wypadł mi telefon z ręki, na szczęście dodał: „w porównaniu do poprzednich dni”. Nie zmienia to faktu, że czuje się lepiej niż na przykład wczoraj lub tydzień temu. Może sprawiła to obietnica zobaczenia wkrótce sędziego lub zbliżające się widzenie, lub sama świadomość, że jego konkubina jest osobą godną zaufania. 

Godna/niegodna. Czytam wywiad z Pawłem Falkowskim i jego słowa są słowami mojego osadzonego. Z tą różnicą, że mój osadzony jeszcze nie ma obroży. Nie mogę się jednak zgodzić z jednym: obrożę można nazwać wolnością. Z ograniczeniami, ale jednak wolnością. Uwolnieniem się od strażników, wychowawców, ciągłego towarzystwa współwięźniów. Prawem do jedzenia czego się chce, do ubierania własnych ciuchów i pokazywania się ludziom nie w zielonym garniturku, ale w eleganckim, szarym, ubiegłorocznym garniturze. Bliskością. 

Na obroży przestanie być moim osadzonym, a stanie się po prostu mój. Nie będę jego konkubiną, a będę tylko jego. Choć współczuję panu Pawłowi jego losu, to skoro jego dziewczyna go zostawiła, to dobrze. Ma szanse znaleźć nową dziewczynę, która nie zostawi go w innej trudnej sytuacji życiowej. Jak ja nie zostawiłam mojego osadzonego. 

Słowo na dziś

obroża – opaska zakładana psu na szyję, umożliwiająca prowadzenie go na smyczy lub trzymanie na łańcuchu albo pas sierści albo piór innej barwy otaczający szyję niektórych ssaków lub ptaków. Mój osadzony nie jest psem, ssakiem, ptakiem. Ale i tak mam nadzieję, że otrzyma obrożę. 

środa, 24 lipca 2013

Dzień dziewięćdziesiąty pierwszy: zaufanie

Czy jestem osobą godną zaufania? Nie wiem. Zapytał o to wychowawca. To jedyne pytanie, jakie zadał, w kontekście przyszłości mojego osadzonego. Nie pytał o jego pracę, o mieszkanie, plany. Tylko o to, czy ma osobę zaufania, która będzie ręczyła za obecność mojego osadzonego na wolności, w systemie elektronicznego dozoru. 

Odbywanie kary w domu. Foldery reklamowe głoszą: „Napraw swój błąd u boku bliskich”, a na okładce męska sylwetka przytula dziecko. Nie ma dziecka. Jest brak mężczyzny. Nie chcę naprawiania błędu, bo błędu nie ma. Błąd został dawno naprawiony, a kara jest efektem błędu sądu. Może więc sąd naprawiłby swój błąd u mojego boku? Chętnie zapewnię miłe towarzystwo, udostępnię kanapę (dwuosobowa, sąd zmieści się z sędziną lub sędzia z sądowym). Mój osadzony nie ma już nic do naprawiania, przeciwnie, to Państwo, reprezentowane przez […] ma do naprawienia kilka rzeczy względem mojego osadzonego. 

Praca jest. Dom jest (i kilka żarówek do wkręcenia; trwam w uporze, że to nie jest moja praca, lecz mojego osadzonego). Rozwój gwarantowany. Potrzebna osoba godna zaufania. „Kim jest ta pana dziewczyna?” – spytał wychowawca drwiąco mojego osadzonego. Po usłyszeniu odpowiedzi opadła mu szczęka. Już dalej nie rozmawiał. Nie kokietując, stwierdzę, że tego się nie spodziewał i tego poziomu nie sięga. Widocznie nieuważnie czytał moje listy. 

Godna zaufania. Nowa rola dla mnie. Konkubina godna zaufania. Dla przeciętnego sądu to wewnętrzna sprzeczność. Może uda się mi nauczyć sąd czegoś nowego. 

Słowo na dziś

zaufanie – przekonanie, że jakiejś osobie lub instytucji można ufać, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe, że ktoś posiada jakieś umiejętności i potrafi je odpowiednio wykorzystać. Wykorzystam wszystko, bo mojego osadzonego wyciągnąć stamtąd.


wtorek, 23 lipca 2013

Dzień dziewięćdziesiąty: wojna pozycyjna

Jesteśmy w zawieszeniu. Czekamy. Chcąc poprawić własne samopoczucie, wolę myśleć, że mój osadzony i ja oraz wszyscy przyjaciele jesteśmy po stronie ententy, a sędziowie, wychowawcy, strażnicy i inni nasi nieprzyjaciele reprezentują państwa centralne. Dla ułatwienia: ententa wygrała I wojnę światową. 

W tej wojnie przez pewien czas trwała tzw. wojna pozycyjna. Każda ze stron siedziała w swoich okopach, od czasu do czasu ostrzeliwując przeciwników lub wykonując loty bojowe, ale siłom francuskim i brytyjskim nie udało się przełamać obrony niemieckiej. Brakowało może wiary we własne możliwości (to my), po drugiej stronie determinacja była zbyt wysoka?

Wojna pozycyjna charakteryzowała się także działaniami na tyłach. Mój osadzony i ja podejmujemy pewne czynności. Mam nadzieję, że druga strona nie zwiera szyków. Ze smutkiem muszę napisać, że część mojej aktywności to działania pozorowane lub prowadzące tylko do upuszczenia części energii, która – o dziwo – nadal mnie nie opuszcza. Inwentaryzacja magazynu więziennego, dokonana ad hoc, po małej aferze, którą udało mi się rozpętać, wbiła mnie w dumę, ale nie doprowadziła do korekty linii frontu. Mój osadzony nadal kibluje, a ja płaczę. Na Zachodzie bez zmian. 

Słowo na dziś


wojna pozycyjna – od 1914 roku, gdy ofensywa niemiecka została zatrzymana nad Marną przez Francuzów, przeciwnicy lata 1915–1917, aż do początku 1918, spędzili w okopach. Olbrzymie straty po stronie ententy powodowały narastającą frustrację i próby dezercji z tych armii stawały się coraz częstsze. Nie. Mimo narastającej frustracji, ja nie zdezerteruję. 

poniedziałek, 22 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty dziewiąty: gierki

Pan prokurator przerzuca odpowiedzialność na sędziów, sędzia odrzuca, bo uważa, że to prokuratura popełniła błędy. Prokuratura dowodzi, że sędziowie też mogą myśleć i weryfikować dostarczane informacje. Rozgrywają własne problemy na cudzej skórze. A człowiek siedzi. 

Nigdy nie twierdziłam, że mój osadzony jest niewinny i że został skazany za niewinność. Jednak to, że trafił do zakładu karnego, że pozbawiono go możliwości obrony, jest wynikiem błędu popełnionego przez… o, właśnie. W tym miejscu wypada mi się zatrzymać i nie osądzać. Przecież nawet sędzia i prokurator (lub też w liczbie mnogiej, bynajmniej nie majestatycznej: sędziowie i prokuratorzy) nie potrafią orzec, kto ów błąd popełnił. Tymczasem on jest, jarzy się na czerwono. 

Ciekawa jestem, ilu osadzonych trafiło do zakładów karnych przez takie błędy. Ilu z nich jest w stanie się wybronić przed niesłusznie wdrożoną w życie karą? Ilu dochodzi swoich praw przed sądem, ilu w ogóle zdaje sobie z tego sprawę? 

Błędy popełnia każdy, dzięki nim wiemy z pewnością, że jesteśmy ludźmi. I mój osadzony popełnił błąd, który naprawił. Gierki, które jego kosztem toczą jednak między sobą sędzia z prokuratorem, obciążają nie tylko budżet państwa, ale i mój prywatny budżet, uszczuplany przez drogie dojazdy, karty telefoniczne, zakupy, znaczki pocztowe itd. Można tego nie robić, można nie jeździć, nie rozmawiać codziennie przez telefon, nie kupować soków pomarańczowych i nie wysyłać listów, ale po powrocie mój osadzony będzie wymagał terapii psychologicznej. Liczę na to, że całe wsparcie, którego mu udzielam teraz, to materialne wsparcie, przynosi mu ukojenie i wyjdzie bardziej sobą niż produktem polskiej resocjalizacji.

Słowo na dziś


gierka – intryga, wybieg, podstęp. Intryga najbardziej mi się podoba i ani kroku dalej nie poczynię. 

niedziela, 21 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty ósmy: literatura

Szukam pocieszenia w literaturze, ale brak pozycji, które mogą mi pomóc. Dostojewski? Sołżenicyn? W naszej lokalizacji geograficznej to przeszłość. Naukowe teorie dotyczące resocjalizacji? Bzdety. Dopiero tu znajduję nie pocieszenie, lecz podobieństwo. 

Więzienie jest jak - jak wy to nazywacie? Salón de bellaza?
Salon piękności.
Salon piękności. Wspaniałe miejsce do plotek. Wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Bo zbrodnia to frapujący temat. Każdy to wie.
Nie popełniliśmy żadnej zbrodni.
Jeszcze nie.
Co to znaczy?
Pérez wzruszył ramionami. Wciąż szukają. Wasza sprawa nie została jeszcze rozpatrzona. Uważasz, że jest już po wszystkim?
Niczego nie znajdą.
Wielkie nieba, westchnął Pérez. Wielkie nieba. Uważasz, że brakuje nam zbrodni bez zbrodniarzy? Tu nie chodzi o znalezienie przestępstwa. Rzecz w jego doborze. Proces ten porównałbym do wyboru stosownego garnituru u krawca.

Cormac McCarthy, Rącze konie, tłum. Jędrzej Polak, Kraków 2012, lok. 4320 i nast.

Słowo na dziś


literatura – powieści, dramaty, wiersze itp. mające wartość artystyczną oraz, dodałabym, niosące wartości ogólne. U Cormaka McCarthy'ego znajduję wartości ogólne, które sprawiają, że mój los i los mojego osadzonego staje się losem każdego więźnia, w każdym więzieniu. 

sobota, 20 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty siódmy: Temida

Chłopaki spod celi dzielą się radością, dzielą się też smutkami. Czasem muszą dzwonić do bliskich swoich kolegów, bo tylko w ten sposób można dać znać, co się stało. Ślepa Temida uznała, że po 5 latach warto wszcząć śledztwo w sprawie osadzonego, który lada dzień miał wyjść na wolność. Zamiast na wolność, trafił na oddział zamknięty, bo w rzeczonej sprawie może mataczyć przecież. Rozmowa z jego matką musiała być dla jednego z chłopaków spod celi trudna. Tak trudna, że mówił przez łzy.

Temida jest ślepa, ale najwyraźniej jest też głupia lub złośliwa. Lub po prostu obojętna. Jak można resocjalizować ludzi, jeśli jedyna metoda, którą się stosuje, to jest strach. Nie jest to strach na wróble, ale realne zagrożenie. Jak człowiek może w ogóle chcieć się poprawić, zmienić, zaplanować swoją lepszą przyszłość, skoro w chwili, gdy ta przyszłość stoi przed nim otworem, zamyka mu się wszystkie drogi. Zamyka się jego. Jego sprawa mogła być poprowadzona inaczej: można było zacząć wcześniej, gdy jeszcze siedział, gdy jego wyrok nie kończył się na dniach. Można też było zaczekać aż wyjdzie. Ale przecież mógłby mataczyć… Faktycznie, przez ostatnie lata mataczyć „nie mógł”. Dlatego teraz stosuje się wobec niego prewencyjny areszt tymczasowy teraz, bez prawa do dzwonienia, do widzeń, do paczek, do człowieczeństwa.

Sami sobie tworzymy społeczeństwo, w którym żyjemy. Społeczeństwo ludzi samolubnych, złych, podejrzliwych i życzących innym wyłącznie najgorszego. Jeśli taki przykład daje stojący na straży prawa, trudno się dziwić, że łamiący prawo będą się odwzajemniali. 

Słowo na dziś

Temida – bogini sprawiedliwości i prawa – gdzie tu, Temido, sprawiedliwość?


piątek, 19 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty szósty: milczenie

Mój dzień dzieli się na część mówioną i część milczącą. Po wyjściu z pracy zaczynam milczeć. Rano chrząkam głośno, charcząc milczeniem z poprzedniego dnia. Milczenie oznacza samotność. Mój osadzony nie ma szans na samotność. W zakładzie karnym jest się cały czas otoczonym ludźmi. Nawet w toalecie, jest się z ludźmi. W celi jest się z ludźmi. Na korytarzach jest się z ludźmi. Jedyna możliwość samotności, to zamknięcie się w sobie i zbudowanie swojego świata wewnętrznego. 

Światem wewnętrznym jest też cela. Tworzy się w niej specyficzny mikroklimat: przemieszany zapach kilku spoconych mężczyzn, ich emocje, czasem uzewnętrzniane w paroksyzmie samorozkoszy, ich tęsknoty ujawniane w rozmowach podejmowanych po zgaszeniu światła. Na oddziałach zamkniętych cela otwiera się tylko, gdy ktoś wchodzi lub wychodzi, na oddziałach półotwartych cele zamyka się wyłącznie na noc, a osadzeni mają w nich przebywać także w czasie każdego posiłku w ciągu dnia. Cela jest światem wewnętrznym, chłopaki spod celi stają bliżsi niż koszula. Jestem o tę bliskość zazdrosna, ale nie mam komu o tym powiedzieć. Milczę sobie. 

Milczę także dlatego, że o tym wszystkim, co wiem, nie mogę powiedzieć. Nie powinnam także pisać, a jednak to robię. Pisząc, czyszczę gardło przed jutrzejszym, kolejnym porankiem, gdy znowu będę rano chrząkać i charczeć z milczenia. 

Słowo na dziś


milczenie – cisza, która zapada, kiedy żadna z obecnych osób (czyli ja) nic nie mówi; takiej ciszy nie ma mój osadzony, zawsze ktoś w celi mówi. Milczenie to również powstrzymywanie się od wyrażania swojej opinii; nie jestem zdolna do tego i nie chcę do tego być zdolna, choć boję się, jakie konsekwencje może mieć mój brak milczenia. 

czwartek, 18 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty piąty: smutki

Coś mi kapie z nosa. Ach tak, to smutki. Ze wszystkich sił staram się je zatrzymać, lecz one płyną. Niech płyną – macham ręką. Coś musi ze mnie wyjść, którymkolwiek kanałem. Całymi dniami uśmiecham się, jestem miła i nie mam problemów. Dopiero wieczorem smutki wychodzą. Ich miejsce zajmuje wino.

O znakach mówił mi pan palący dostojnie papierosa. Z wdziękiem strzepywał popiół. „Rzuciłbym” – powiedział jakby do mnie, ale przecież rozmawiałam przez telefon – „ale nikt nie dał mi znaku. Małżonkę odbierałem z prosektorium, gdzie ubierała ojca zmarłego na raka do trumny. Usiadła, odetchnęła, powiedziała Daj papierosa i w tej chwili żelazny krzyż wiszący w aucie spadł i uderzył ją w piersi, o tu.” – pokazał gdzie – „Od tej pory nie zapaliła papierosa. A mnie nikt żadnego znaku dać nie chce.”.

Może i ja szukam znaku? Przechodzę bez znaku do planu B, którego celem jest przywrócenie mojego osadzonego na moje łono. Cudem. Cudu właśnie szukałam i znaku, a może tu nie cudu i znaku trzeba?

Czekam zatem, jak czekałam do tej pory i tylko tego czasu mi szkoda, zmarnowanego. Mój osadzony mógł już od dzisiaj naprawiać swoje błędy, a nie na koszt państwa i ku idiotycznej radości jednego człowieka pasożytować i marnotrawić czas w zakładzie karnym. A ja marnotrawię czas na idiotycznym sączeniu czerwonego chilijskiego wina, podczas gdy smutki układają się we wzór na kuchennym obrusie. Wzór, to znak?

Słowo na dziś

smutki – smutne przeżycia, kłopoty i jeszcze troski, przybierające postać łez i wszystkiego, co w płynnym stanie z nosa kapie. Pozbierane do chusteczki, spalone o północy na rozstajnych drogach, a popiół sprawiedliwie podzielony na porcje i rozrzucony na wycieraczkach pana sędziego, panów wychowawców, uroczego pana oddziałowego oraz jeszcze kilku innych osób sprawią, że zabraknie tym ludziom zasięgu w telefonie komórkowym, gdy w trakcie burzy skończy im się benzyna na położonej na uboczu drodze. Przez bijące pioruny będą się przedzierać przez las i bagna, a chusteczki, do której mogliby poskładać smutki, nikt im nie poda. 

środa, 17 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty czwarty: znaki

Samochód z nazwiskiem mojego osadzonego zaparkowany pod moim biurem. Wszystkie możliwe zgody uzyskane przez niego w zakładzie karnym (niespotykane i, wydawało nam się, niepotrzebne). Pierwszy telefon wtedy, kiedy po wyjściu z domu spokojnie siadłam na ławce w parku, położyłam aparat obok i popatrzyłam na niego, myśląc: „Teraz powinien zadzwonić”. Wszelkie możliwe problemy w pracy (psuje się w jednym miejscu, by mogło się naprawić w innym). Wszystkie znaki wskazywały na powodzenie. 

Nie ogoliłam nóg, by nie zapeszyć (nie przygotowuję się na powrót mojego osadzonego do domu). Nie ugotowałam wyśmienitego obiadu (nie przygotowuję nic na jego powrót do domu). Nie posprzątałam mieszkania. Nie zaplanowałam kolejnych dni i wieczorów, za to umówiłam się na wyjazd na przyszły tydzień, jakby nic nie miało się zmienić. Nigdzie nie zapeszyłam. 

Tylko jeden pasjans, który nie wyszedł, zwiastował nowinę. 

Sędzia uznał, że nie warto mojego osadzonego wypuszczać na wolność. Wprawdzie czekam na uzasadnienie, lecz już wiem, co w nim się znajdzie. Tak groźny przestępca, tak zdemoralizowana jednostka, tak asocjalny psychopata nie może cieszyć się wolnością, gdy głodują dzieci w Etiopii, na Syrię spadają bomby, a Snowden czeka na wyjście ze strefy tranzytowej na moskiewskim lotnisku, by cieszyć się wolnością à la russe

Będę nadal obserwować znaki sama, zasypiać i budzić się sama z tą samą myślą: „Czy mojemu osadzonemu nic nie grozi, czy nic mu się nie dzieje, czy nic mu się nie stało?”. Zagotuję wodę w czajniku, włączę radio, zmielę kawę. Będę zerkać niespokojnie na aparat telefoniczny, a w duchu – szykować zemstę dla wszystkich złych lub po prostu obojętnych ludzi świata. 

Słowo na dziś

Nie mam ochoty na słowo na dziś, bo jedyne, które mi przychodzi do głowy, to brzydkie słowo na określenie sędziego.

wtorek, 16 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty trzeci: oczekiwanie

Czekam na zmielenie kawy. Czekam na zagotowanie się wody w czajniku. Czekam na telefon. Czekam na wiadomości. Czekam na kolegę. Czekam na zachód słońca. Czekam na wybrzmienie muzyki. Czekam na decyzję sędziego. 

Zgryzłam resztki palców, nie mam czym więcej pisać. 

Słowo na dziś


sędzia – osoba powołana do rozpoznawania spraw i wydawania wyroków w imieniu państwa – nie podoba mi sie, że rozstrzyga także w prywatnych krucjatach przypadkowych frustratów. Osobą zaś, która wydaje sąd, opinię o kimś lub o czymś, jestem od osiemdziesięciu trzech dni ja. Sędzia jest panem życia mojego i życia mojego osadzonego.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty drugi: znajomości

„Pan to z miasta N jest?” – zapytał mojego osadzonego inny osadzony – „bo ja pana na placu X spotykałem i twarz jakby znajoma”. Jakie to ciekawe znajomości można w zakładzie karnym spotkać. Pan z niedalekiego placu trafił do tego samego miejsca, na ten sam oddział, do sąsiedniej celi. 

Z kolei ja szukam rozpaczliwie znajomości, które pozwolą mi dotrzeć do paru osób. Dzięki nim – na to liczę – mój osadzony szybciej przestałby być osadzonym. Lub stałby się osadzonym inaczej. Okazuje się, że wystarczy pochodzić na placyk, a potem trafić do zakładu karnego. Znajomości same się znajdują. 

Słowo na dziś


znajomości – ludzie wpływowi, za pośrednictwem których można załatwić sprawy trudne do załatwienia to na przykład inny osadzony, lepiej zorientowany w więziennych regułach gry lub wychowawca czy strażnik. Nie Prezydent, Premier, Minister Spraw Wewnętrznych czy nawet europoseł… 

niedziela, 14 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty pierwszy: nienawiść ponownie

„Wie pani?” – nie wiedziałam, ale wiedziałam, że zaraz się dowiem – „wie pani, nie wierzę, że oni wychodzą z tego zakładu karnego, idą do domu, do żon i do dzieci, i potrafią się inaczej zachować.”. „A esesmani w Auschwitz?” – zapytałam, jak się okazało retorycznie, bo interlokutor nie znalazł odpowiedzi. 

Są czułymi kochankami i najlepszymi ojcami, wyśmienitymi instruktorami, dobranymi kompanami przy piwie. Tylko ja ich nienawidzę. Nie znoszę ich jednego wymiaru, a o drugim nie chcę nic wiedzieć. Wolę myśleć, że swoje ukochane biją, własne dzieci i uczniów molestują, przy piwie plują kolegom do kufla. Po piwie idą do miejskiego parku z plastikową torbą, w której niosą płaszcz, zarzucany ukradkiem jako służbowy strój ekshibicjonisty, wraz z przyklejanym wąsem i okularami o grubych szkłach, dla niepoznaki. 

Właśnie oni, wychowawcy, dyrektor i inni, dali kategorię „praca na wolności” mojemu osadzonemu. Muszę im być za to wdzięczna, bo tylko dzięki temu może dostanie przepustkę na weekend, może wyjdzie na warunkowe zwolnienie, może wreszcie dostanie nagrodę. A może pęknie mu kręgosłup od tej pracy. A może dostanie przepustkę. A może…

Słowo na dziś


przepustka – wyłączono Słownik Języka Polskiego PWN, wikipedia nie odpowiada na pytanie o przepustkę w więziennictwie. Odpowiem więc najprościej, jak mogę: przepustka, jeśli będzie, to stanie się czasem nieokiełznanego pożycia. Bo namiastką życia są listy i rozmowy, ale smyrania ręki o rękę w czasie widzenia nie da się nazwać namiastką seksu. 

sobota, 13 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty: nienawiść i praca

Praca jest przywilejem. Kto nie pracuje, ogranicza szanse na warunkowe zwolnienie. Wszyscy więc starają się o pracę na zewnątrz. Kto odmawia pracy na zewnątrz, powołując się na przykład na problemy zdrowotne, nawet stwierdzone przez lekarza, ten jest leserem i należy mu się kara. Odebranie widzeń lub zakaz robienia zakupów w kantynie. Jednak kto po rozpoczęciu pracy zacznie narzekać na swoje zdrowie, ten może liczyć nawet na przeniesienie karne na oddział zamknięty. Bo to znaczy, że na pewno symuluje, chce się wymigać od pracy i nie zasłużył na półotwartą kategorię. 

Co będzie, jeśli mój osadzony zostanie przez lekarza zakwalifikowany do pracy? To znaczy do koszenia trawy, do przenoszenia obiektów w magazynie itd. Jeden dzień pracy i dostanę go szybciej niż się spodziewam. Wyjdzie szybciej, za to na wózku. Stwierdzona przez lekarza choroba i zalecenie rehabilitacji, a nie pracy, nie jest – w opinii ani pana dyrektora, ani wychowawcy – przyczyną dla zwolnienia z tej pracy.

Czuję, że nienawidzę tych ludzi, których nigdy nie spotkałam, których poznaję tylko po czynach i słowach. A ci ludzie czytają każdy mój list do mojego osadzonego. Wiedzą o mnie już właściwie wszystko: wiedzą, co jadłam na śniadanie, o której godzinie wychodzę do pracy i w jakim kolorze kupiłam krótkie, letnie spodenki. Los postawił ich na mojej drodze. W normalnej sytuacji może nie zaprzyjaźniłabym się z nimi, ale na pewno nie zaczęłabym ich nienawidzić. 

Słowo na dziś


nienawiść – uczucie silnej niechęci, wrogości do kogoś lub do czegoś, czasem irracjonalne, a czasem oparte na prawdziwych, choć wirtualnych przesłankach. 

piątek, 12 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty dziewiąty: burzowo

Zawsze bałam się burzy. Mój osadzony, zanim jeszcze stał się osadzonym, a był po prostu mój, przytulał mnie i zasłaniał mi oczy lub uszy, gdy zaczynały walić pioruny. Był pierwszą osobą, która zrozumiała, że mój strach nie jest kokietowaniem, tylko strachem. Nawet biegał ze mną po mieszkaniu i zamykał wszystkie okna, bo piorun, w moim wyobrażeniu może wpaść do mieszkania. 

Piorun wpadł mimo zamkniętych szczelnie okien. Spalił moje szczęście. Teraz boję się burz jeszcze bardziej niż dawniej. A jeszcze bardziej niż burz boję się pisać to, co tu piszę. Któryś z uroczych panów wychowawców może wpisać do wyszukiwarki na przykład słowo „jełop”, które najwyraźniej lubi używać. Jestem więcej niż pewna, że wyskoczy mu mój blog. Przeczyta, zorientuje się, że wiem, co wiem, że piszę, co piszę i wyrządzi krzywdę mojemu osadzonemu. 

Tylko musi się liczyć z tym, że gdy tylko mój osadzony powróci do mnie, to następnego dnia z najlepszym adwokatem w tym kraju zjawię się w sądzie, składając pozew przeciwko niemu. Wtedy odczuje, jak to jest, być oskarżonym. 

Dziś bardziej niż burzy boję się jeszcze o mojego osadzonego. Każdego dnia rano i wieczorem pierwszą i ostatnią myślą jest zawsze ta sama: „Czy jest cały, czy jest zdrowy”. I następna: „Co jeszcze mogą mu zrobić”. Szok. Nie współosadzeni, lecz wychowawcy. 

Słowo na dziś


pozew – pismo zawierające wniosek o wszczęcie procesu sądowego mogłoby, według mnie, zawierać też charakterystykę panów wychowawców. „Jełop” – od tego słowa by się zaczynała ta charakterystyka. 

czwartek, 11 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty ósmy: huśtawka

Wczoraj „idziesz do pracy”, dzisiaj „wychodzisz”. Wczoraj „nie można wysłać”, dzisiaj „wysyłaj”. Wczoraj śmiech, dzisiaj płacz. Żyjemy z moim osadzonym na huśtawce. Fundatorami rozrywki są wychowawcy. Nic w tym dziwnego, jeden z nich jest wychowawcą do spraw kulturalno-oświatowych (ten sam, który pisze „swetr”). 

Nie potrafię się w tym odnaleźć. Tym bardziej, że mam w kuchni żarówkę do wkręcenia w miejsce spalonej. Nie dosięgnę do niej sama. Tym bardziej, że nie mam ramienia, na którym mogę złożyć głowę, gdy w łóżku, oparta o ścianę, czytam nocami. Nie potrafię się odnaleźć sama w łóżku. Potrzebuję kogoś, potrzebuję mojego osadzonego, by mnie tam odnalazł i powiedział: „Tu jesteś”. I powiedział: „Tu ja jestem”. 

 Nie potrafię się odnaleźć w świecie, w którym pracownik zakładu karnego mówi o pracowniku sądu per „jełop”. To nie pracownikowi zakładu karnego nie chciało się czegoś zrobić, to kurator jest jełopem. 

Kurator mówi jedno, wychowawca mówi drugie. Kurator mówi, że wychowawca ma ponowić prośbę do kuratora o przeprowadzenie wywiadu środowiskowego, a w tej prośbie ma zamieścić numer telefonu do mnie. A nawet jeśli nie zamieści tego numeru (bo po co, przypominam), to już będę wiedziała od „przyjaciela”, że mogę zadzwonić do biura kuratorów i umówić się na rozmowę. Wierzę kuratorowi, temu jełopowi. Wierzę mu tylko dlatego, że kurator mówi „przyjaciel”, nie „osadzony” ani „skazany” czy wręcz „konkubent”. Na kilka minut rozmowy przestaję być konkubiną, tylko ciągle razem z moim osadzonym siedzimy na huśtawce. 

Słowo na dziś


kurator – osoba wyznaczona przez sąd do sprawowania dozoru nad osobą skazaną na karę pozbawienia wolności w zawieszeniu lub nad nieletnim przestępcą oraz ustanowiony przez sąd przedstawiciel osoby niezdolnej do działań prawnych. Czyli jełop przychodzący przeprowadzić wywiad środowiskowy na prośbę zakładu karnego w celu wydania opinii o osadzonym. 

środa, 10 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty siódmy: wściekłość (znowu)

Obojętność. Nic mnie tak nie rozwściecza jak obojętność. Połączona z brakiem umiejętności wyobrażenia sobie konsekwencji jest dla mnie najgorszym grzechem ludzkości. Przykłady mogę mnożyć. Siedemdziesiąty siódmy dzień osadzenia mojego osadzonego w zakładzie karnym przyniósł mi kolejny. Nie potrafię jeszcze ocenić możliwych skutków tej bezmyślności, tej obojętności, ale jeśli będą choć trochę takie, jak przewiduję, to. Właśnie, co? Tego też jeszcze nie wiem. 

Wiem natomiast, jak wiele razy mój osadzony prosił o to, by na przykład podać kontakt telefoniczny do swojej konkubiny osobom odpowiedzialnym za przeprowadzenie wywiadu środowiskowego. Nie. Nie, bo po co. Przecież kurator zawsze zostawia wiadomość w drzwiach, że był, że nie zastał, że próbował. Otóż nie zawsze. A, z tego, co dowiedziałam się dzisiaj, właściwie nigdy. 

Efektem jest nieudany wywiad środowiskowy i negatywna opinia wystawiona dla mojego osadzonego przez kuratora. Tak się śmiesznie składa, że kurator pracuje w tych samych godzinach, co ja. Przychodząc między godziną 9 a 17, mógł co najwyżej porozmawiać z moimi kwiatkami. Lub sąsiadami. Właśnie. Porozmawiał z sąsiadami, według których mój osadzony w ogóle nie istnieje. Oczywiście, że nie istnieje dla nich, bo wprowadzili się dwa miesiące temu. Łatwo policzyć, że 77 dni to więcej niż dwa miesiące. Minęli się. Ale tego kurator się nie dowiedział od sąsiadów, bo o to nie zapytał. Skąd jednak miał wiedzieć, że ma zapytać: a od kiedy państwo tu mieszkacie?

Możliwe konsekwencje, których panowie wychowawcy (podkreślam to słowo: wychowawcy) nie przewidzieli, to na przykład zachowana w aktach negatywna opinia kuratora z wywiadu środowiskowego. Opinia, która będzie brana pod uwagę przy każdej próbie wydobycia mojego osadzonego z zakładu karnego. Kto jednak będzie się przejmował jakimś osadzonym, jego życiem, perspektywami, rozwojem, pracą, zdrowiem… Kto będzie się zastanawiał nad zdenerwowaniem rodzin. Przecież nie wychowawca! Komu zależy na jakimś tam więźniu, gdy głodują dzieci i morduje się ludzi na ulicach. Przecież mój osadzony też jest złym człowiekiem. Przecież wychowawca jest w zakładzie karnym nie po to, by komuś pomóc powrócić do społeczeństwa, ale po to, by dowalić, pognębić i obciążyć kogoś swoimi własnymi frustracjami. Ale tylko do 15.15, bo o 15.30 kończy pracę, „proszę zatem przyjść jutro, od godziny 8.00 rano” znowu mogę ci dowalić, zawsze może powiedzieć wychowawca. 

Słowo na dziś


obojętność – właśnie o to mi chodzi: nieokazujący zainteresowania kimś, niedbający o kogoś – to o wychowawcach. Niebudzący żywszych uczuć, niemający dla kogoś znaczenia, pozbawiony cech charakterystycznych, wyróżniających (no pewnie, jak się wszystkich goli na zero, to trudno, by mieli cechy wyróżniające…) – to o moim osadzonym dla wychowawców. Trudno do tej obojętności, którą w siedemdziesiątym siódmym dniu osadzenia mam na myśli, zastosować kolejną definicję słowa, tę o niewywieraniu na coś szkodliwego wpływu. Obojętność ma wpływ szkodliwy. Obojętność bowiem prowadzi do konsekwencji. 

wtorek, 9 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty szósty: jeśli

„Jeśli przerżniemy, wtedy będziemy się martwić, co dalej.” – powiedział dziś pan adwokat z pewnością w głosie. Czy pewność – tego nie jestem pewna – dotyczyła przerżnięcia, czy odnosiła się do martwienia się, co dalej – nie wiem. 

Jeśli przerżniemy. Nie próbuję myśleć, co będzie, jeśli przerżniemy. Jeśli przerżniemy, to zamówione bilety na koncert się zmarnują. Jeśli przerżniemy, to nie będzie sierpnia. Jeśli przerżniemy, to pewnie dobijemy setki, a dziś już dzień siedemdziesiąty szósty. 

Jeśli przerżniemy, to wszystkie plany pójdą w łeb, wszystkie nadzieje będą szły tuż za nimi, jeśli przerżniemy. Wtedy zostanę sama na polu walki, ja lwica, wdowa smoleńska, jak mnie ostatnio nazwano. 

Jeśli przerżniemy, to będę pisać dalej. Jeśli przerżniemy to pozostaniemy konkubiną i więźniem. Jeśli przerżniemy, pan adwokat nadal będzie panem adwokatem.

Jeśli przerżniemy… Nie, nie chcę się zastanawiać nad tym, co będzie jeśli przerżniemy. Nie biorę pod uwagę takiej możliwości. 

Słowo na dziś


przerżnąć – przedzielimy sąd. Przedziurawimy na wylot (czy można przedziurawić nie na wylot?). Przejdziemy w poprzek sądu. To wszystko byłoby pozytywne. Niestety, jest i trzecie znaczenie: przegrać w grach hazardowych. Znaczy to, że pan adwokat traktuje naszą rozprawę w kategoriach loterii. Szanse? Fifty-fifty. Proszę, nie…

poniedziałek, 8 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty piąty: chłopaki spod celi

„Chłopaki spod celi” są w porządku. Skąd się wzięło to „spod celi” – słyszałam to ponownie w ustach jednego ze strażników, funkcjonariuszy Służby Więziennej, i, wcześniej, tego samego sformułowania użył dyrektor zakładu karnego. Mój osadzony też tak mówi. Ciągle słyszę: „chłopaki spod celi to”, „chłopaki spod celi tamto”. Najważniejsze, że są w porządku. 

To z nimi mój osadzony je, razem słuchają muzyki, czasem razem oglądają jakiś film. Rozmawiają wieczorami, gdy, po zgaszeniu świateł, jeszcze nie śpią. „Chłopaki spod celi” opowiadają niestworzone historie o więziennym życiu. O dziadku, któremu w czasie przeszukiwania celi zniszczono aparat słuchowy. O strażnikach z oddziału zamkniętego. O przewożeniu na drugi koniec Polski, by tam odsiadywać karę, nie w pobliżu miejsca zamieszkania, bo tu może mataczyć. O donosicielach, którzy jako jedyni wychodzą na zwolnienie warunkowe tuż po uzyskaniu praw do niego. Opowiadają o sędziach penitencjarnych, wychowawcach („jego matka jest…”, a „on za to nie ma…”), strażnikach i o oddziałowym, który gdy ma zły humor wyżywa się na wszystkich, ale gdy ma dobry nastrój jest twardy, niemiły, ale sprawiedliwy. 

„Chłopaki spod celi” to jedno z nielicznych pocieszeń moich w tym całym bałaganie. „Chłopaki spod celi” jawią mi się jako ludzie, nie jako osadzeni, skazani, przestępcy, lecz jako ludzie. Zapraszający na makaron czy ryż wspólnie gotowany i sprzątający za kogoś celę, bo przecież człowiekowi trzeba pomóc. 

„Chłopaki spod celi” wyjdą za miesiąc, może dwa, a może za kilka lat. Wrócą do swoich standardowych zajęć: dilerki, oszustw na kilkaset tysięcy złotych, hackowania sieci. Wrócą do swych żon bitych w niedzielę po kościele lub po galerii handlowej. Wrócą do swojego życia i zapomną o moim osadzonym. On też wróci i nie wiem, czy zapomni o „chłopakach spod celi”.

Słowo na dziś


cela – to izba więzienna lub klasztorna. Nie ma innego wytłumaczenia. Dlaczego chłopaki są „spod” niej, nie wiem.

niedziela, 7 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty czwarty: wspólnota

W miejscu pracy trzeba robić awantury, żeby koleżanki i koledzy sprzątali po sobie w kuchni (nie wspomnę o łazience), gdy zrobią sobie w niej jeść. Nieważne, czy odgrzewają mrożonkę w mikrofalówce, czy smarują kromki serkiem topionym: musi być naświnione i nie może być posprzątane, bo po co. Przecież codziennie/co tydzień (niepotrzebne skreślić) przychodzi pani sprzątaczka, zmiecie okruchy, umyje naczynia, wyrzuci zbędne kawałki pomidora, które spadły na ziemię. 

W zakładzie karnym nie ma takich problemów. Oddziałowy robi łapanki na plątających się bez sensu po korytarzu więziennym osadzonych i mówi po prostu: „Ty, tam, ty, łysy, posprzątaj mi tu kuchnię, żeby mi błyszczała, jak za dwie godziny przyjdę sprawdzić. Weź sobie tego nowego łysego do pomocy.”. Nie ma dyskusji, nie ma obrażania się, tym bardziej, że tam każdy jest mniej lub bardziej łysy. 

Dwie godziny na kuchnię, bo ma błyszczeć. W pracy nie chcę, by kuchnia błyszczała. Będę zadowolona, gdy każdy po sobie posprząta. W zakładzie karnym nie dość, że osadzeni sprzątają po sobie (bo muszą; kogo oddziałowy złapie, że nie posprzątał po robieniu sobie jedzenia, może się liczyć z karą, której wymiar zależy od nastroju oddziałowego: od dodatkowego sprzątania kuchni po izolatkę), to jeszcze na dodatek trafiając na zły humor oddziałowego, można sprzątać kuchnię codziennie. A może nawet dwa razy dziennie. Dotyczy to zresztą także łazienki. 

Dlaczego ludzie sprzątają po sobie dopiero wtedy, gdy się ich do tego przymusi? Przecież czy w zakładzie karnym, czy zakładzie pracy żyją we wspólnocie. Każdemu powinno zależeć na tym, by ta wspólnota jak najlepiej funkcjonowała. 

Wspólnota mojego osadzonego razem gotuje. Kilku osadzonych umawia się i robią obiad składkowy. Jeden daje makaron, drugi sos, trzeci sól (to towar deficytowy, rzadko do dostania w wewnętrznej kantynie; dziś kupując sól w sklepie myślałam o moim osadzonym, który dwa miesiące jadł nieposolone jajko na twardo podawane przynajmniej raz w tygodniu na śniadanie. Przy okazji: tak, jajko na twardo do bodajże dwóch kromek chleba to śniadanie dla dorosłych mężczyzn w zakładzie karnym). Tylko dzięki pieniądzom przekazywanym na konto osadzonych przez bliskich, mogą sobie pozwolić na takie zakupy i takie obiady. 

Nie wiem, co chcę powiedzieć tym wpisem. Może to, że nawet w tak trudnych warunkach można stworzyć wspólnotę? Może to, że tylko w takich warunkach wspólnota ma szanse przetrwania? A może to, że w takich warunkach nie wolno liczyć na wspólnotę, bo ktoś dziś podzieli się solą, ale jutro nasypie sól na rany? Ale, chciałabym westchnąć, czy w „prawdziwym” świecie, na wolności, przyjaciele nie zadają ciosów w plecy? 

Słowo na dziś

wspólnota – niewątpliwie wspólnota osadzonych odznacza się wspólnymi cechami: wszyscy są osądzeni i skazani (choć są wyjątki, np. tymczasowo aresztowani, ale to odrębny problem), wspólnie posiadają coś (np. wyrok), wspólnie przeżywają coś (choćby odsiadkę). Tym, co ich łączy i zespala, jest zakład karny, w którym tworzą mało standardową, jak na polskie warunki, rodzinę (bo polska rodzina, jak wiadomo z demonstracji ruchów prawicowych, to matka-Polka, tata alkoholik i jak najwięcej polskich dzieci, które otwierają dzióbki i krzyczą „Polsko nakarm!”). Tworzą też grupę osób związanych wspólnym pochodzeniem (świat przestępczy, sama się śmieję z tego, co piszę), wspólną kulturą (choć, ze smutkiem poinformował mnie jeden ze spotkanych dyrektorów, grypsera odchodzi do przeszłości) lub wspólnymi interesami (handel fajkami), trudno jedynie mówić o wspólnej własności. 


sobota, 6 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty trzeci: rodzina

Płacz. Usprawiedliwianie osadzonych. Narzekanie na brak finansów. Czasem lekki uśmiech, zażenowanie skryte pod grubą warstwą makijażu. „Pani takie wysokie buty od rana ma na sobie, nic tylko podziwiać” – okrzyk i skromna odpowiedź, rozbiegana jak oczy jej udzielającej: „Przecież to święto, dzisiaj czwartek, a jakby niedziela.”. Na widzenie idzie się jak do kościoła, a czasem idzie się tu i tu, najpierw więzienie potem msza lub na odwrót. 

Polskie więziennictwo powinno przeżyć głęboką transformację. Jeśli społeczeństwo życzy sobie pewne jednostki izolować z jakiegoś powodu, to powinno zadbać o to, jak ta izolacja wpływa na rodziny. Patrzę na towarzyszy niedoli i wyobrażam sobie, co mówią o swoich osadzonych. Czasem słyszę, co mówią, bo zagaduję ich. A czasem nie muszę zagadywać, bo sami opowiadają. 
Syn dziecko zostawił. Nawet nie wiedział, że ma dziecko. Teraz dziecko ma sześć lat, a on już w trzecim zakładzie karnym. Matka nie pozwala dziecku przyjechać. Teraz syn wie, że ma dziecko, ale dziecko nie wie, że ma ojca. Tylko synowi zdjęcia przywożę dziecka.
Nie krzyw się, bo ci tatuś doleje, jak cię takiego krzywego zobaczy. Myślisz, że za co tatuś siedzi tu? Krzywy był! Nie krzyw się, bo z tatusiem będziesz siedzieć!
Za tydzień znowu przyjadę. A za dwa tygodnie to pewnie ta jego przyjedzie. Obmawia mnie tu pewnie. Pani jej nie widziała? Taka szczupła, niewysoka, blond włosy ma, naturalne. Tylko włosy ma naturalne, wszystko inne sztuczne. A paznokcie jakie ma sztuczne. Z nią nie przyjeżdżam. 
Fajki pani nie ma? Skończyły mi się… 
Słucham ich opowieści. Próbuję dopasować do nich moją opowieść. Próbuję do ich osadzonych dopasować mojego osadzonego. Czasem mi się udaje, czasem nie. Zawsze jestem pewna jednego: ani ja, ani żadne z nich nie zasłużyło na takie traktowanie ze strony funkcjonariuszy zakładu karnego oraz wychowawców (choć tych drugich niebezpośrednio). Jestem też pewna drugiej rzeczy: gdy to się już skończy dla mojego osadzonego i dla mnie, nie zostawię tej sytuacji. Nie porzucę wszystkich osadzonych, jak nie porzuciłam mojego osadzonego. Już na zawsze pozostanę waszą konkubiną. 

Słowo na dziś


rodzina – małżonkowie i ich dzieci – nie, nie, to nas nie dotyczy, na szczęście dla kodeksu karnego konkubina, czyli ja, jest jak rodzina; ogólniej to też osoby związane pokrewieństwem i powinowactwem. Wszyscy krewni i znajomi, którzy dbają o osadzonych swoich. Jak ja o mojego dbam. 

piątek, 5 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty drugi: euforia dwubiegunowa

Ogarnęła mnie euforia dwubiegunowa. W przeciwieństwie do depresji dwubiegunowej nie da się jej leczyć, nie jest też diagnozowana. Mój osadzony jest w tym samym stanie. Chwile załamania przeplatają się z chwilami radości nieopanowanej.

Ćwiczyliśmy niedawno sygnalizację z moim osadzonym. Ja na parkingu, on w swojej celi, nowej, do której go przeniesiono. Posyłałam mu wszystkie całusy świata. On dostrzegł nawet moje buty. Stałam tam, gdzie siada kot, którego mój osadzony obserwuje z okna. Więcej nas tam, kobiet i mężczyzn, posyłających znaki do swoich osadzonych stało. Nagle wszystkie okna, we wszystkich celach się zamknęły. Okazało się, że najważniejszy z wszystkich generałów oddziałowych wyszedł na papierosa. My go nie widzieliśmy, ale on wiedział, że stoimy za bramą, że przekazujemy sygnały naszym osadzonym. To oni go dostrzegli i zakończyli konwersacje z trzaskiem okien. Stałam jeszcze chwilę, miałam nadzieję, że jeszcze wyjdzie, że go jeszcze zobaczę. Skakałam na jednej, na drugiej nodze. Mój osadzony to wszystko widział i śmiał się. Przez telefon mi powiedział: „Nic się nie zmieniłaś”. 

„Zmieniłam się, kochanie” – chciałam mu odpowiedzieć, ale jak mu wytłumaczyć, co się zmieniło we mnie? Że przystaję, widząc, jak policja zatrzymuje pijaczka? Przecież to śmieszne i żałosne zarazem. Euforyczne i patetyczne. Jak euforia dwubiegunowa. 

Słowo na dziś


sygnały – nie mieliśmy żadnego umownego znaku ani o treści informacyjnej, ani ostrzegawczej. Posługiwaliśmy ogólnie znanymi gestami; sygnalizowałam mu miłość, przyciskając ręce do piersi i rozkładając je następnie szeroko oraz posyłając pocałunki zdmuchiwane z dłoni. Czy nasze sygnały były objawem czegoś? Tak! Miłości. Czy coś zapowiadały? Nie, co można zapowiadać, gdy mój osadzony jest na I piętrze, 20 metrów od bramy, a ja na parterze, także 20 metrów od bramy? Nieoficjalnych i niepotwierdzonych wiadomości sobie nie przekazujemy; niepisana umowa nakazuje nam informować się tylko o tym, co pewne. Lecz nasze gesty wywołały z pewnością reakcję jednego ze zmysłów. Siódmego zmysłu. 

czwartek, 4 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty pierwszy: nagroda

Dostaliśmy nagrodę! Mój osadzony i ja. Mój osadzony nigdy żadnych nagród nie dostawał, choćby dlatego, że nigdy nie startował w żadnym konkursie. Nagroda jest dla nas obojga, bo to dodatkowe widzenie w lipcu. Znaczy to, że do zakładu karnego będę w tym miesiącu pielgrzymować nie trzy, ale cztery razy. 

Cztery godziny w miesiącu, cztery niepełne godziny, bo chwilę spędzić muszę przy okienku więziennej kantyny, robiąc zakupy, poganiając panią, zerkając na mojego osadzonego, bo każda sekunda, gdy mam go w pobliżu, a nie mogę dotknąć, jest sekundą straconą. 

Cztery godziny w miesiącu. Odliczam chwile do pierwszej z tych godzin. Mierzę czas między widzeniami i czas, który minął od dnia, gdy rano wyszedł z domu, a ja go nawet nie pożegnałam. Dla mojego osadzonego doba zaczyna się wraz z porannym telefonem do mnie. Odlicza dni do widzenia, godziny do telefonu. 

Nie odliczam czasu „do” wyjścia, bo ciągle liczę na to, że wrócę do domu po pracy, a mój osadzony już tu będzie. To będzie moja nagroda, której nie uzyskam od kogoś lub za coś. Nagroda, którą sama wypracowałam.

Słowo na dziś


nagroda – ani dyplom, ani odznaczenie, ani pieniądze, ani wartościowy przedmiot, ani za osiągnięcia, ani za zwycięstwo w konkursie czy zawodach. Godzina naszego czasu, wspólnego czasu za to, kim jest mój osadzony i co potrafi zrobić. Na wynagrodzenie za poniesione straty lub cierpienia trzeba jeszcze poczekać. 

środa, 3 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty: nieopanowanie

Nieopanowanie. Śmiech i płacz na zmianę. Szczęście. I to wszystko. 

Słowo na dziś


nieopanowanie – brak opanowania. Dokładnie to. Przez kilka minut. A potem to samo, co zawsze. 

wtorek, 2 lipca 2013

Dzień sześćdziesiąty dziewiąty: proszę wyłączyć moje myśli

Proszę wyłączyć moje myśli, bo jak spłoszone ptaki przed zmrokiem, z niepokojem po głowie mi krążą. Pamiętać o przelewie, bo „muszę kupić miskę, żeby się móc myć w te upały.”, a przecież wyjeżdżam, z komórki przelew, bo zakupy z wypiski w piątek, następne za dwa tygodnie. Wszystko na raz. A tymczasem…

A tymczasem jutro się wiele rozstrzygnie. A tymczasem nie mogę spać. A tymczasem przelew muszę zrobić. Tymczasem ucieka mi życie, zaplątane, jak dzikie wino, w więzienne kraty. 

Słowo na dziś

wypiska – słowo nieistniejące w Słowniku Języka Polskiego, dla mnie nowe i już oswojone. Co dwa tygodnie pytam mojego osadzonego, ile ma jeszcze pieniędzy na wypisce i, w razie potrzeby, mu przelewam kolejne środki. Problem w tym, że 50% przelewu jest zatrzymywane „na później”, na „po wyjściu” (dokładnie 50%, ale nie więcej niż 149 zł. Czyli przelewając 100 zł mojemu osadzonemu, wiem, że dostanie tylko 50 zł, ale przelewając 500 zł, zdaję sobie sprawę, że otrzyma do dyspozycji na wypiskę 351 zł. Ale nie mam 500 zł…). Muszę o tym napisać więcej, bo wypiska to ciekawa sprawa: osadzeni wcale nie dostają pieniędzy i nie mogą też wszystkiego kupić, a zrozumienie, dlaczego sam sobie może z wypiski kupić sól, ale ja, na widzeniu, w tej samej kantynie, nie mogę, jest powyżej moich możliwości percepcji. 

poniedziałek, 1 lipca 2013

Dzień sześćdziesiąty ósmy: wina i kara

Przez Polskę przetacza się dyskusja o współmierności winy i kary. Mnie też ten temat zajmuje, lecz postrzegam go w nieco innej perspektywie niż społeczeństwo. Patrzę przede wszystkim subiektywnie, przez pryzmat losu mojego osadzonego. Osadzam w kontekście kilku słynnych znanych wyroków. I przerywam rozmyślania, bo zaczynam płakać. Potrafię tylko kilka haseł spisać, które chciałabym rozwinąć i nie mogę. Niewspółmierność winy do kary. Wysoka społeczna szkodliwość czynu vs społecznie niska szkodliwość czynu. Zadośćuczynienie. Państwo występujące w roli adwokata pokrzywdzonego. Wychowanie i resocjalizacja. 

I tak dalej. 

To się dzieje w Polsce. Tymczasem u mnie… Tymczasem mnie gubią się dni, gubią mi się miesiące, gubię czas i przestrzeń. Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, gdzie się budzę i nie wiem, gdzie przynależę. Puste ściany, na których jeszcze odbija się cień mojego osadzonego. Chlupot wody w wannie, gdy mój osadzony się kąpie. Nie otwieram drzwi łazienki; wolę, by oszukiwał mnie słuch, niż prawdę obnażały oczy. Rozrzucam rzeczy mojego osadzonego po pokojach. Po powrocie z pracy na moment wierzę, że rozminęliśmy się, był tu, w domu, gdy mnie nie było. 

I tak dalej. 

Współmierność winy i kary. Czym ja sobie na to zasłużyłam? – zapytam jak bohaterka Almodovara. Co takiego zrobiłam, że moje państwo, państwo polskie, skazało mnie na takie cierpienie, dodatkowo potęgowane przez panów i panie z okienek. Dlaczego kara się mojego osadzonego nie po raz wtóry, lecz setny, bo codziennie, wielokrotnie, za cokolwiek? Dlaczego karzą i mnie? Dlaczego ja, zawołam hiobowo, retorycznie. 

„Oczy ci błyszczą” – słyszę – „czy wszystko w porządku?”. Nie, nic nie jest w porządku. „Wszystko dobrze, coś mi wpadło do oka.”. 

Słowo na dziś


współmierność – jak zestawić winę i karę? Jak porównać jeden występek do drugiego? Jak sprawiedliwie rozsądzić? Już tylko pytam. To ten moment, gdy zaczynam wyłącznie pytać.