czwartek, 12 września 2013

Dzień sto czterdziesty drugi: nagroda

Gdy czekałam na przeciwko Zakładu Karnego, chodnikiem przebiegł pies. Kilka razy, tam i z powrotem. Ostatnie sto czterdzieści dwa dni byłam jak ten pies, tam i z powrotem biegający. Za to bieganie może spotkała mnie nagroda. 

Ale nagroda, mam nadzieję, jakakolwiek, minie pana sędziego, który insynuował, że mojemu osadzonemu w Zakładzie Karnym będzie lepiej niż w domu. Będzie mu łatwiej, nie będzie miał pokus, nie będzie miał trudnego życia na wolności. Według pana adwokata ogólnie „czepiał się”. 

Ale nagroda, mam nadzieję, minie także pana wychowawcę, który na pożegnanie chciał mojego osadzonego jeszcze ogolić na zero. „Jak Ty wyglądasz!” – warknął do niego, gdy mój osadzony wchodził na salę posiedzeń sądu penitencjarnego. Z odrośniętych dwucentymetrowych włosów da się coś wyciąć; dwumilimetrowego jeża można co najwyżej się wystraszyć. 

Ale nagroda, mam nadzieję, minie również urzędników penitencjarnych, przez których mój osadzony spędził dwie godziny przed ostatecznym wyjściem w małym pomieszczeniu. Nie wiadomo po co, nie wiadomo dlaczego. Stałam dwadzieścia metrów od niego i te same dwie godziny spędziłam, także czekając. 

Ale nagroda, mam nadzieję, minie wreszcie ustalających zasady dozoru elektronicznego. W ciągu dwudziestu czterech godzin należy się skontaktować z centralą dozoru, umówić wstawienie urządzeń namierzających do domu oraz założenie bransoletki. Zespół techniczny ma kolejne siedemdziesiąt dwie godziny na przybycie i instalację. Jeśli nie przyjadą, z ich winy, to jest to wina odbywającego karę. 

Nagroda mnie już nie minęła. Mój osadzony siedzi obok mnie, w łóżku. Sprawdza setki maili. Ogląda zaległe wiadomości. Za moment mnie przytuli. 


Nasza przygoda jeszcze się nie skończyła. Jeszcze mamy dużo do zrobienia. Cały system do zmiany. 

wtorek, 10 września 2013

Dzień sto czterdziesty: coraz coraz coraz

W języku nowogreckim bodajże, by powiedzieć, że coś jest „bardzo”, powtarza się to słowo dwukrotnie, wzmacniając jego znaczenie, podnosząc do „bardzo”. „Bardzo gorąco” powie się „gorąco gorąco”. W moim przypadku, teraz, to tylko sam przysłówek wyrażający natężenie. Coraz coraz coraz. 

Pan mecenas zadzwonił, by przypomnieć, że on jedzie na rozprawę do Sądu Penitencjarnego. „Czy pani też się wybiera?” – zapytał swoim głosem gwiazdy radia, z nienaganną dykcją. Nie, nie wybieram się. Już parę razy się wybrałam i powrót był za każdym razem straszny. Nie wybieram się, będę czekała na wiadomość przez telefon. „W razie czego” – powiedziałam w końcu — „w ciągu godziny-półtorej będę na miejscu”. Odbiorę towar. Albo nie odbiorę. Nie będę na miejscu. Nie będę nie będę.

Tymczasem szef dziś mi współczuł. Zimna, pozbawiona empatii ryba nagle mi współczuła. Zgadza się, zasługuję na współczucie, ale nie od niego. I kto mu powiedział o moim osadzonym. Mam jeden typ: pana mecenasa, który, jak się niezbyt dobrze składa, jest kumplem szefa. Nie bierzcie adwokata znajomego. Najlepiej szukajcie takiego adwokata, który nie ma z wami nic wspólnego. Dobra rada doświadczonej. Doświadczonej doświadczonej.


Nie pojadę z mecenasem na rozprawę. Poza tym, że nie chcę jechać, to nie chcę jechać z nim. Jego spokój, pewność siebie kontrastuje z moim brakiem zaufania do siebie samej, niecierpliwością i roztargnieniem spotęgowanym przez sto czterdzieści dni samotności. Coraz samotniej. Coraz niepewniej. Coraz bardziej z nogami za oknem. Czym to jest wobec śmierdzącego współlokatora w celi, na powierzchni 12 metrów kwadratowych na czterech chłopa… 

poniedziałek, 9 września 2013

Dzień sto trzydziesty dziewiąty: rozterki

Wypuszczą go – nie wypuszczą. O niczym innym nie mogę myśleć. Czytam więc warunki dozoru elektronicznego. Już wiem, że nie wypijemy dobrego wina, którego butelkę trzymam na „ten” moment; nie wypijemy, bo w każdej chwili w domu może zjawić się ekipa sprawdzająca. Osoba odbywająca karę w systemie dozoru elektronicznego nie ma prawa spożywać alkoholu. Ani narkotyków. Palić papierosy może, tak samo jak w więzieniu, ale mój osadzony nie pali. 

Antycypuję sytuację i zastanawiam się, co będzie, gdy na przykład pojawi się nagła konieczność pójścia do lekarza. Lub tramwaj się spóźni. Lub zepsuje się rower. Niepotrzebnie się denerwuję i wymyślam wszystkie problemy. 


Najważniejsze, że będzie w domu. W kuchni, w wannie, w łóżku. Albo nie będzie. Los nasz w rękach Temidy, a ta, jak do tej pory, nie była dla nas łaskawa. 

niedziela, 8 września 2013

Dzień sto trzydziesty ósmy: pani z kantyny

Pani z kantyny, mimo bardzo chłodnych poranków, nosi ciągle sandały na bose stopy. Domyślam się, że w południe, gdy kończy pracę, byłoby jej zbyt gorąco chodzić w pełnych butach. Dla mnie to jedyne wyjście; wyjeżdżam z domu tuż po 6 rano, by załapać się na pierwsze wejścia na widzenie. Wracam około 11. Niewiele mam z niedzielnego upału, bo po powrocie odsypiam wczesną pobudkę. 

Pani z kantyny wchodzi do zakładu karnego tuż przed wejściem pierwszych odwiedzających. Jak my dzwoni i czeka na otwarcie drzwi, pierwszych, drugich. Kluczem wyjętym z torebki otwiera drzwi do kantyny. Jeszcze kilka razy przechadza się po wewnętrznym korytarzu – pewnie chodzi do toalety, tam, gdzie i my, czekając w „śluzie” na wejście do sali widzeń. Do kantyny, tuż przed rozpoczęciem widzeń, w czasie, gdy przez megafon wyczytywane są imiona, nazwiska, imiona ojców i numery cel naszych ojców, mężów, braci, synów, konkubentów – naszych osadzonych – przychodzą panowie strażnicy po kawę, herbatę, soki, napoje gazowane, bułki, drożdżówki, batoniki itd. 

Pani z kantyny stoi jak panienka z okienka za kratą zamkniętą na kłódkę. Kilka razy krzyczy do pana strażnika pilnującego porządku na sali, by ją otworzył. My, odwiedzający, tymczasem przebieramy nogami w kolejce do zakupów, bo tracimy cenne minuty z jednej godziny widzenia, na czekanie, aż strażnik usłyszy panią z kantyny, a jej uda się mu w końcu podać klucz do kłódki przez dziurę w kracie. 

Pani z kantyny już mnie dobrze pamięta, nie pyta, dla kogo ma zostawić do odbioru na później wodę i soki, tylko od razu zapisuje imię i nazwisko mojego osadzonego. Nauczyła się też, że zawsze biorę kawy rozpuszczalne i jedno mleczko. I ja nauczyłam się już, że pani z kantyny nie warto poganiać, bo złośliwie powie, że wody już nie ma lub włoży do paczki nieszczelną kawę. Wolę stracić jedną minutę, niż wiedzieć, że przez moją niecierpliwość mój osadzony będzie pił zwietrzałą kawę. Jest tylko jedna rzecz, która mnie niepokoi w związku z panią z kantyny.


Pani z kantyny przechodzi przez drzwi do zakładu karnego bez żadnej kontroli. Mnie rozkładano chusteczki higieniczne, czy między dwiema warstwami chusteczki wyjętej z rozpieczętowanej przy strażniku nowej paczki nie ukryłam czegoś. Rozkręcano mi długopis. Podejrzliwie patrzy się na pieniądze wyjęte z kieszeni. Obmacuje się mnie nie tylko wykrywaczem metali, ale także rękoma (zależy, który pan strażnik; jest jeden, który lubi sobie pomacać, ohydny). A pani z kantyny wchodzi jakby do zwykłej kawiarni. Może tam wnieść wszystko. Broń. Narkotyki. Alkohol. Nieocenzurowany list. Cokolwiek. Wydawało mi się, że kontroli przy wejściu do zakładu karnego podlegają wszyscy. Także strażnicy, wychowawcy. Także pani z kantyny. Widać jednak i tu są równi i równiejsi. Nie podoba mi się to. 

piątek, 6 września 2013

Dzień sto trzydziesty szósty: zanikam

Piątek. Ostatni taki piątek. Paznokcie pomalowane. Brwi wyrównane. W niedzielę ostatnie widzenie. 


Jeśli się nie uda. Nie mogę tak myśleć, ale nie wiem, co zrobię.