niedziela, 7 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty czwarty: wspólnota

W miejscu pracy trzeba robić awantury, żeby koleżanki i koledzy sprzątali po sobie w kuchni (nie wspomnę o łazience), gdy zrobią sobie w niej jeść. Nieważne, czy odgrzewają mrożonkę w mikrofalówce, czy smarują kromki serkiem topionym: musi być naświnione i nie może być posprzątane, bo po co. Przecież codziennie/co tydzień (niepotrzebne skreślić) przychodzi pani sprzątaczka, zmiecie okruchy, umyje naczynia, wyrzuci zbędne kawałki pomidora, które spadły na ziemię. 

W zakładzie karnym nie ma takich problemów. Oddziałowy robi łapanki na plątających się bez sensu po korytarzu więziennym osadzonych i mówi po prostu: „Ty, tam, ty, łysy, posprzątaj mi tu kuchnię, żeby mi błyszczała, jak za dwie godziny przyjdę sprawdzić. Weź sobie tego nowego łysego do pomocy.”. Nie ma dyskusji, nie ma obrażania się, tym bardziej, że tam każdy jest mniej lub bardziej łysy. 

Dwie godziny na kuchnię, bo ma błyszczeć. W pracy nie chcę, by kuchnia błyszczała. Będę zadowolona, gdy każdy po sobie posprząta. W zakładzie karnym nie dość, że osadzeni sprzątają po sobie (bo muszą; kogo oddziałowy złapie, że nie posprzątał po robieniu sobie jedzenia, może się liczyć z karą, której wymiar zależy od nastroju oddziałowego: od dodatkowego sprzątania kuchni po izolatkę), to jeszcze na dodatek trafiając na zły humor oddziałowego, można sprzątać kuchnię codziennie. A może nawet dwa razy dziennie. Dotyczy to zresztą także łazienki. 

Dlaczego ludzie sprzątają po sobie dopiero wtedy, gdy się ich do tego przymusi? Przecież czy w zakładzie karnym, czy zakładzie pracy żyją we wspólnocie. Każdemu powinno zależeć na tym, by ta wspólnota jak najlepiej funkcjonowała. 

Wspólnota mojego osadzonego razem gotuje. Kilku osadzonych umawia się i robią obiad składkowy. Jeden daje makaron, drugi sos, trzeci sól (to towar deficytowy, rzadko do dostania w wewnętrznej kantynie; dziś kupując sól w sklepie myślałam o moim osadzonym, który dwa miesiące jadł nieposolone jajko na twardo podawane przynajmniej raz w tygodniu na śniadanie. Przy okazji: tak, jajko na twardo do bodajże dwóch kromek chleba to śniadanie dla dorosłych mężczyzn w zakładzie karnym). Tylko dzięki pieniądzom przekazywanym na konto osadzonych przez bliskich, mogą sobie pozwolić na takie zakupy i takie obiady. 

Nie wiem, co chcę powiedzieć tym wpisem. Może to, że nawet w tak trudnych warunkach można stworzyć wspólnotę? Może to, że tylko w takich warunkach wspólnota ma szanse przetrwania? A może to, że w takich warunkach nie wolno liczyć na wspólnotę, bo ktoś dziś podzieli się solą, ale jutro nasypie sól na rany? Ale, chciałabym westchnąć, czy w „prawdziwym” świecie, na wolności, przyjaciele nie zadają ciosów w plecy? 

Słowo na dziś

wspólnota – niewątpliwie wspólnota osadzonych odznacza się wspólnymi cechami: wszyscy są osądzeni i skazani (choć są wyjątki, np. tymczasowo aresztowani, ale to odrębny problem), wspólnie posiadają coś (np. wyrok), wspólnie przeżywają coś (choćby odsiadkę). Tym, co ich łączy i zespala, jest zakład karny, w którym tworzą mało standardową, jak na polskie warunki, rodzinę (bo polska rodzina, jak wiadomo z demonstracji ruchów prawicowych, to matka-Polka, tata alkoholik i jak najwięcej polskich dzieci, które otwierają dzióbki i krzyczą „Polsko nakarm!”). Tworzą też grupę osób związanych wspólnym pochodzeniem (świat przestępczy, sama się śmieję z tego, co piszę), wspólną kulturą (choć, ze smutkiem poinformował mnie jeden ze spotkanych dyrektorów, grypsera odchodzi do przeszłości) lub wspólnymi interesami (handel fajkami), trudno jedynie mówić o wspólnej własności. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz