czwartek, 4 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty pierwszy: nagroda

Dostaliśmy nagrodę! Mój osadzony i ja. Mój osadzony nigdy żadnych nagród nie dostawał, choćby dlatego, że nigdy nie startował w żadnym konkursie. Nagroda jest dla nas obojga, bo to dodatkowe widzenie w lipcu. Znaczy to, że do zakładu karnego będę w tym miesiącu pielgrzymować nie trzy, ale cztery razy. 

Cztery godziny w miesiącu, cztery niepełne godziny, bo chwilę spędzić muszę przy okienku więziennej kantyny, robiąc zakupy, poganiając panią, zerkając na mojego osadzonego, bo każda sekunda, gdy mam go w pobliżu, a nie mogę dotknąć, jest sekundą straconą. 

Cztery godziny w miesiącu. Odliczam chwile do pierwszej z tych godzin. Mierzę czas między widzeniami i czas, który minął od dnia, gdy rano wyszedł z domu, a ja go nawet nie pożegnałam. Dla mojego osadzonego doba zaczyna się wraz z porannym telefonem do mnie. Odlicza dni do widzenia, godziny do telefonu. 

Nie odliczam czasu „do” wyjścia, bo ciągle liczę na to, że wrócę do domu po pracy, a mój osadzony już tu będzie. To będzie moja nagroda, której nie uzyskam od kogoś lub za coś. Nagroda, którą sama wypracowałam.

Słowo na dziś


nagroda – ani dyplom, ani odznaczenie, ani pieniądze, ani wartościowy przedmiot, ani za osiągnięcia, ani za zwycięstwo w konkursie czy zawodach. Godzina naszego czasu, wspólnego czasu za to, kim jest mój osadzony i co potrafi zrobić. Na wynagrodzenie za poniesione straty lub cierpienia trzeba jeszcze poczekać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz