piątek, 7 czerwca 2013

Dzień czterdziesty czwarty: Eurydyka i Orfeusz

Ostrożnie stawiam kroki na śliskich kafelkach. Mruga jarzeniówka, zaczynam mrużyć oczy. W ręce ściskam papiery. Zapamiętuję charakterystyczne znaki na drodze (męska toaleta po prawej, zasłonięte żelaznymi żaluzjami okno po lewej). Muszę tędy wrócić, nie zastanawiając się, w którą stronę skręcić, ile pięter zejść, które drzwi otworzyć. Nie będę mogła odwrócić głowy. Nazywam się Eurydyka, jestem konkubiną Orfeusza i w drogę powrotną po tych korytarzach pójdę z moim osadzonym. 

Czy odważę się uwierzyć, że idzie za mną? Czy mój osadzony zrozumie, że na niego nie patrzę? Pomyśli: „Moja ogolona głowa ją zawstydza.” albo „Jestem tak chudy, że mnie nie zauważa.”. Boję się. Przecież po niego weszłam do tej otchłani. Próbuję wyprowadzenie go stamtąd. 

Przyciskam papiery do piersi. Na odgłos metalowego trzasku, potykam się o wystającą płytkę. Uderzam o coś głową. Papiery wypadają mi z rąk. Schylam się i znowu dostaję w głowę. „Jeśli po raz trzeci te drzwi mnie uderzą” – zaklinam – „to wyjdziemy bezpiecznie razem”. 

„Proszę się podnieść” – mówi mecenas. Przeklinam w myślach moje zaklinanie. Zbieram rozsypane kartki, spuszczam wzrok, wchodzę. Czuję obecność mojego osadzonego. Kaszlę, wyciągając rękę z najważniejszym dokumentem. Padają pytania. Kiwam głową. Mrugają jarzeniówki, mrużę oczy. Słowa rozbijają się o posadzkę, układają w „Nie”. 

Koniec mitu. Współczesnej Eurydyce odmawia się nawet próby. Nikogo nie interesuje artysta. 

Boję się. Biegnę przez korytarze. Za kilka tygodni te drzwi uderzą mnie po raz trzeci w głowę. Tym razem naprawdę.

Słowo na dziś


otchłań – bardzo głębokie miejsce, ogromne, nieograniczone, bezkresne. Jak głupota i złośliwość. Bezmyślność. Obojętność. Do otchłani zszedł Orfeusz po Eurydykę. W świecie równouprawnienia to Eurydyka idzie po niego, zbierając wszystkie dowody na to, że należy mu oddać lirę i zwrócić wolność. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz