niedziela, 8 września 2013

Dzień sto trzydziesty ósmy: pani z kantyny

Pani z kantyny, mimo bardzo chłodnych poranków, nosi ciągle sandały na bose stopy. Domyślam się, że w południe, gdy kończy pracę, byłoby jej zbyt gorąco chodzić w pełnych butach. Dla mnie to jedyne wyjście; wyjeżdżam z domu tuż po 6 rano, by załapać się na pierwsze wejścia na widzenie. Wracam około 11. Niewiele mam z niedzielnego upału, bo po powrocie odsypiam wczesną pobudkę. 

Pani z kantyny wchodzi do zakładu karnego tuż przed wejściem pierwszych odwiedzających. Jak my dzwoni i czeka na otwarcie drzwi, pierwszych, drugich. Kluczem wyjętym z torebki otwiera drzwi do kantyny. Jeszcze kilka razy przechadza się po wewnętrznym korytarzu – pewnie chodzi do toalety, tam, gdzie i my, czekając w „śluzie” na wejście do sali widzeń. Do kantyny, tuż przed rozpoczęciem widzeń, w czasie, gdy przez megafon wyczytywane są imiona, nazwiska, imiona ojców i numery cel naszych ojców, mężów, braci, synów, konkubentów – naszych osadzonych – przychodzą panowie strażnicy po kawę, herbatę, soki, napoje gazowane, bułki, drożdżówki, batoniki itd. 

Pani z kantyny stoi jak panienka z okienka za kratą zamkniętą na kłódkę. Kilka razy krzyczy do pana strażnika pilnującego porządku na sali, by ją otworzył. My, odwiedzający, tymczasem przebieramy nogami w kolejce do zakupów, bo tracimy cenne minuty z jednej godziny widzenia, na czekanie, aż strażnik usłyszy panią z kantyny, a jej uda się mu w końcu podać klucz do kłódki przez dziurę w kracie. 

Pani z kantyny już mnie dobrze pamięta, nie pyta, dla kogo ma zostawić do odbioru na później wodę i soki, tylko od razu zapisuje imię i nazwisko mojego osadzonego. Nauczyła się też, że zawsze biorę kawy rozpuszczalne i jedno mleczko. I ja nauczyłam się już, że pani z kantyny nie warto poganiać, bo złośliwie powie, że wody już nie ma lub włoży do paczki nieszczelną kawę. Wolę stracić jedną minutę, niż wiedzieć, że przez moją niecierpliwość mój osadzony będzie pił zwietrzałą kawę. Jest tylko jedna rzecz, która mnie niepokoi w związku z panią z kantyny.


Pani z kantyny przechodzi przez drzwi do zakładu karnego bez żadnej kontroli. Mnie rozkładano chusteczki higieniczne, czy między dwiema warstwami chusteczki wyjętej z rozpieczętowanej przy strażniku nowej paczki nie ukryłam czegoś. Rozkręcano mi długopis. Podejrzliwie patrzy się na pieniądze wyjęte z kieszeni. Obmacuje się mnie nie tylko wykrywaczem metali, ale także rękoma (zależy, który pan strażnik; jest jeden, który lubi sobie pomacać, ohydny). A pani z kantyny wchodzi jakby do zwykłej kawiarni. Może tam wnieść wszystko. Broń. Narkotyki. Alkohol. Nieocenzurowany list. Cokolwiek. Wydawało mi się, że kontroli przy wejściu do zakładu karnego podlegają wszyscy. Także strażnicy, wychowawcy. Także pani z kantyny. Widać jednak i tu są równi i równiejsi. Nie podoba mi się to. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz