wtorek, 10 września 2013

Dzień sto czterdziesty: coraz coraz coraz

W języku nowogreckim bodajże, by powiedzieć, że coś jest „bardzo”, powtarza się to słowo dwukrotnie, wzmacniając jego znaczenie, podnosząc do „bardzo”. „Bardzo gorąco” powie się „gorąco gorąco”. W moim przypadku, teraz, to tylko sam przysłówek wyrażający natężenie. Coraz coraz coraz. 

Pan mecenas zadzwonił, by przypomnieć, że on jedzie na rozprawę do Sądu Penitencjarnego. „Czy pani też się wybiera?” – zapytał swoim głosem gwiazdy radia, z nienaganną dykcją. Nie, nie wybieram się. Już parę razy się wybrałam i powrót był za każdym razem straszny. Nie wybieram się, będę czekała na wiadomość przez telefon. „W razie czego” – powiedziałam w końcu — „w ciągu godziny-półtorej będę na miejscu”. Odbiorę towar. Albo nie odbiorę. Nie będę na miejscu. Nie będę nie będę.

Tymczasem szef dziś mi współczuł. Zimna, pozbawiona empatii ryba nagle mi współczuła. Zgadza się, zasługuję na współczucie, ale nie od niego. I kto mu powiedział o moim osadzonym. Mam jeden typ: pana mecenasa, który, jak się niezbyt dobrze składa, jest kumplem szefa. Nie bierzcie adwokata znajomego. Najlepiej szukajcie takiego adwokata, który nie ma z wami nic wspólnego. Dobra rada doświadczonej. Doświadczonej doświadczonej.


Nie pojadę z mecenasem na rozprawę. Poza tym, że nie chcę jechać, to nie chcę jechać z nim. Jego spokój, pewność siebie kontrastuje z moim brakiem zaufania do siebie samej, niecierpliwością i roztargnieniem spotęgowanym przez sto czterdzieści dni samotności. Coraz samotniej. Coraz niepewniej. Coraz bardziej z nogami za oknem. Czym to jest wobec śmierdzącego współlokatora w celi, na powierzchni 12 metrów kwadratowych na czterech chłopa… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz