niedziela, 30 czerwca 2013

Dzień sześćdziesiąty siódmy: bezsilność

Nie ja jedna jestem bezsilna. Ponad 80 tys. ludzi w Polsce siedzi w więzieniach, niech co drugi ma kogoś bliskiego. Niech nawet co trzeci. Po dwie osoby bliskie. Razem tworzymy całkiem sporą miejscowość, nie można nas ignorować. A nas się ignoruje. 

Dopiero gdy coś się stanie, Służba Więzienna jest zmuszona do reagowania. Standardowo, po tragedii. Naprawdę człowiek musi umrzeć? Naprawdę nie można postępować zgodnie z regulaminem (po pierwsze), a ludzkimi odruchami (po drugie)? Naprawdę polska Służba Więzienna musi każdym czynem udowadniać, że eksperyment Zimbardo nie był wyłącznie eksperymentem, lecz sprawdza się w praktyce codziennej? 

Codziennie… Codziennie powtarzam, że gdy tylko to się skończy, zrobię im wszystkim z dupy jesień średniowiecza. Lecz codziennie powtarzam sobie także, że gdy tylko to się skończy, poza moim osadzonym nie będzie mnie nic interesowało. Przeszłość, przyszłość, jakie to ma znaczenie. Najwyżej dla własnej satysfakcji pójdę splunę pod nogi paru osobom. Nie dbam o nich. Bo mój osadzony i – okazuje się coraz bardziej ja także – jesteśmy na top liście zainteresowania tych ludzi. Ich satysfakcja rośnie, gdy wzrasta ból nasz. Mogę się mylić, ale taka zależność dowodzi psychopatii. 

Tymczasem jestem bezsilna. Hoduję w sobie potwora, stłamszoną, pokorną, powolną istotę, która jednak ma potencjał buntu i która się zbuntuje. Moją bronią będzie słowo. Przyjdzie czas, gdy przestanę być bezsilna. 

Słowo na dziś


bezsilność –  człowiek bezsilny to człowiek nieumiejący sobie z czymś poradzić, niemogący czemuś podołać, ale ja umiem radzić sobie z przeciwnościami, potrafię podołać trudnościom, lecz nie mogę zrobić nic, gdy druga strona mnie zastrasza, grozi i niedwuznacznie sugeruje, że moje działania odbiją się na moim osadzonym! Bezsilność rodzi frustrację, frustracja rodzi gniew. Gniew to przyczyna rewolucji.

sobota, 29 czerwca 2013

Dzień sześćdziesiąty szósty: regulamin

Staram się, podchodząc do każdego okienka, przed każdym funkcjonariuszem stając, spuszczać głowę i sznurować usta. Czasem jednak nie jestem w stanie się powstrzymać, na przykład wtedy, gdy okazuje się, że regulamin swoje, a funkcjonariusze swoje. 

Pewien generał z okienka poinformował mnie niegdyś, że z depozytu rzeczy mogę odbierać m.in. w ostatnią sobotę miesiąca. Dziś ta sobota nadeszła, pojechałam specjalnie do mojego osadzonego, choć nie miałam już widzenia. W okienku był dzisiaj inny generał. Stropił się, usłyszawszy moje pytanie o depozyt. Stropił się i powiedział po chwili: „Pani pójdzie na widzenie, to pani przy okazji odbierze.”. Szkopuł w tym, że na widzenie nie szłam. Nie odbiorę, powiedziałam, zresztą, nie po to się tu dzisiaj tyrpałam, żeby nie odebrać, gdzie jest odbiór depozytu. Nic mi ten generał nie powiedział. Na końcu języka miałam pytanie, czy taki złoty łańcuch, jak ma na ręce, jest dozwolony do munduru, bo nawet w harcerstwie nie pozwalano takich rzeczy nosić, a co dopiero w pierdlu. Powstrzymałam się. Słusznie, bo moja chwila dopiero nadchodziła. 

Generał podzwonił, gdzie trzeba. W końcu powiedział, że ktoś mnie źle poinformował. Wtedy wyszła mi piana na usta. Wysyczałam: „A jak to jest rozwiązane regulaminowo?”. Okazało się, że jest, jakoś tam, ale w sumie nikt nie wie jak. Wycharczałam: „Gdzie jest regulamin?”. „Tajny.”. 

To ten moment, gdy Bruce Willis na filmach wyjmuje broń i zabija opornego interlokutora. Do więzienia broni nie wolno wnosić, więc nie mogłam powtórzyć takich wyczynów. Mogłam tylko uśmiechnąć się i zapytać: „A pan, jak się pan nazywa? Bo chciałabym napisać list do Pana Dyrektora Zakładu Karnego z prośbą o udostępnienie mi regulaminu, który nie ma prawa być tajny w instytucji publicznej, a którego pan mi odmówił, powołując się na jego rzekome utajnienie.”. Pan Generał zaczął mnie przepraszać i ponownie zadzwonił w jakieś miejsce. Gdy powiedział, gdzie mam się zgłosić i spróbować załatwić sprawę, słodko życzyłam mu miłego dnia, zapewniając, że już nie pamiętam, jak się nazywa. 

Pokora. Następnym razem muszę o tym pamiętać. Pokora. Bo moje syczenie i charczenie zamieni się w kłopoty mojego osadzonego. Panowie jego życia i jego zdrowia, a nawet jego i innych osadzonych reanimacji i, ostatecznie, śmierci, nie wybaczą mi tego regulaminu.

Słowo na dziś

regulamin – przepisy i rozporządzenia (…) obowiązujące pracowników jakiejś instytucji, też dokument zawierający te przepisy i rozporządzenia. Tajny. Świetny żart, jak z „Paragrafu 22”. Tajny regulamin, do którego należy się stosować, choć się nie zna przepisów, a nie zna się ich, bo są tajne. Gdzie jak gdzie, ale w zakładzie karnym regulamin powinien być stosowany, podobno jest, ale tylko w stosunku do osadzonych i ich rodzin. Państwo generalstwo, w złotych łańcuchach do munduru, już nie muszą się do regulaminu stosować. 

piątek, 28 czerwca 2013

Dzień sześćdziesiąty piąty: gorący tydzień

Rewizja na oddziale, czyli kipisz, śmierć na oddziale, wielka przeprowadzka na oddziale – tydzień obfitował w wydarzenia. Pytam: „Jak się czujesz, kochanie?”. W odpowiedzi słyszę jakieś mruki, chrząkanie, a po chwili padają słowa: „Wiesz, trochę się nudzę.”. 

Teraz rozumiem cel tych atrakcji (oczywiście poza śmiercią człowieka) organizowanych przez naczelnictwo zakładu karnego. Osadzeni się tam nudzą, więc trzeba im robić rewizje i trzeba ich przenosić z celi do celi. Moja wychowawczyni w podstawówce miała podobne metody wychowawcze, rodem z podręczników dla początkujących gestapowców. Najbardziej lubiła przesadzanie z ławki do ławki. Na oddziale zakładu karnego jest więcej zabawy, bo przenosiny oznaczają zabranie wszystkich rzeczy należących do osadzonego i przejście z nimi do nowego miejsca spania. „Wszystkie rzeczy” to nie tylko minimalistyczny zestaw ubrań i przyborów higienicznych czy książek (do już opisanego zestawu doszedł sweter). „Wszystkie rzeczy” to także trzyczęściowy materac, który trzeba sobie przenieść. 

Materac przynależy do osadzonego. Przypomina mi się wydawanie materaca na początku obozu harcerskiego i zdawanie go na końcu. Każdorazowe uważne oglądanie przez magazyniera (nigdy nie rozumiałam, po co – na męskim można jeszcze by szukać śladów spermy, choć podejrzewam, że harcerze, podobnie jak zastępy aniołów, się nie onanizują, przynajmniej harcerze z katolickich zastępów), sprawdzanie uważne, gdzie, kto, co zepsuł. 

Miesiąc się kończy, atrakcje nagromadziły się w ostatnich dniach. Pewnie statystycznie trzeba wyrobić ich liczbę, wcześniej się nie udało. Mój osadzony mimo to się nudzi. To też jest najwyraźniej w all inclusive

Słowo na dziś

nuda – przygnębienie, zniechęcenie spowodowane bezczynnością, monotonią życia – to chyba nie są wyznaczniki resocjalizacji?; taki przykry stan, tym przykrzejszy, że bezsilność dodatkowo paraliżuje; nawet rzeczy nudnych tam nie ma, są tylko ludzie nieciekawi, nie wśród współosadzonych, lecz pośród tych „innych” ludzi. 

czwartek, 27 czerwca 2013

Dzień sześćdziesiąty czwarty: kartony

„Bez kartonu nie przyjmuję” – powiedział pan generał w okienku i odesłał mnie do sklepu, w którym ponoć przed chwilą jakaś pani znalazła karton, by do niego spakować sweter i oddać dla mojego osadzonego do magazynu, skąd będzie mógł sweter następnie pobrać. Usiłowałam. Starałam się powiedzieć, że poprzednio oddałam bez kartonu. Książki mi przyjęto w tekturowej teczce, czyli też w kartonie, za to mniejszym. Nie. 

Pobiegłam do sklepu. Pierwszy z brzegu był alkoholowy, całodobowy. Sprzedawca relaksował się w cieniu na krzesełku przy wejściu, palił fajkę. Zerwał się, widząc, że nadbiegam. Myślał, że taka potrzeba, tymczasem rzuciłam mu pytanie: „Kartonu pan nie ma?”. Nie miał, pokiwał głową przecząco, a ręką wskazał na widniejący po drugiej stronie ulicy budynek zakładu karnego. „Pani stamtąd?”. Tym razem to ja pokiwałam głową, lecz twierdząco. „Nie mam, pani spyta w supermarkecie na końcu ulicy. Może będą mieli, ale dziś już dużo ludzi szukało, pewnie znowu ten, co kartonu wymaga ma służbę.”. Zapłonęłam. Zrozumiałam, że to nie regulamin, ale kolejna represja pcha okienkowego generała do wysyłania nas do sklepu. Niedorozwój emocjonalny i krasnal w mózgu sprawiają, że czerpie niezdrową przyjemność z tego, że może innych ludzi zmuszać do tego, by biegali, jak im zagra. 

Postanowiłam się zrelaksować. Miałam czas. Wyjęłam fajkę, zapytałam: „Pan mi podpali?”, zaciągnęłam się. Szybko wypaliłam, wymieniając parę zdań z panem z alkoholowego. W supermarkecie znalazłam największe możliwe pudło kartonowe i czule włożyłam do niego poskładany sweter mojego osadzonego. Oddałam generalikowi w okienku z uśmiechem. Nie odwzajemnił. „Niech się dręczy całą noc” – pomyślałam – „rozmyślając, co mój uśmiech znaczy.”. 

W głębi duszy myślę, że generał na tych kartonach majątku zamierza się dorobić. Na makulaturę je oddaje i ciuła grosz do grosza… 

Słowo na dziś


karton – gruby, sztywny papier (następnym razem słownik zabiorę i generałkowi pokażę, że nie rozumie języka polskiego, skoro nie wie, że tekturowa teczka też jest kartonem), tekturowe pudełko (zgoda!), co do towaru w takim opakowaniu, to zawsze podlega sprawdzaniu, liczeniu, podejrzliwość budzi. O rysunkach na kartonie nie ma mowy...

środa, 26 czerwca 2013

Dzień sześćdziesiąty trzeci: klepsydra dla uwolnionego

Rzadko spotykam się ze śmiercią. To znaczy, że ten czas w życiu jeszcze dla mnie nie przyszedł, by obcować ze śmiercią częściej. Czasem przychodzi do mnie śmierć pośrednio, idzie za kimś i tylko zza jego ramienia macha mi kosą, jakby mówiąc, „wpadnę do ciebie”. 

Niedawno widziałam śmierć za młodym, wygadanym chłopakiem. Robił wiele, by jej obecność zbagatelizować, a ta kleiła się do niego i przymilała. Co trzecie słowo wypowiadane przez niego wkładała mu w usta. 

Gdy mój osadzony trafił do zakładu karnego, poczułam, że śmierć stoi w pogotowiu i w każdej chwili jest gotowa zbliżyć się do mnie. Dzisiaj stanęła za moim ramieniem. Nie, nie mój osadzony. Jemu się nic nie stało, ale zmarł inny człowiek. Ktoś, kto był czyimś osadzonym – taką mam przynajmniej nadzieję. Choć może lepiej byłoby, gdyby należał do tej grupy opuszczających zakład karny, na którą nikt nie czeka na wolności. Może wyszedłby w sobotę, tak jak zaplanowano, i postarałby się szybko o jakieś przestępstwo, dzięki któremu wróciłby w to samo miejsce lub inne, podobne. A może czekała na niego żona, córka, wnuki ze śledziami marynowanymi i domowym ciastem.

Już nikt na niego nie czeka i już nie jest niczyim osadzonym. Śmierć zwolniła go bezwarunkowo z odbycia ostatnich trzech dni kary pozbawienia wolności. Za moim ramieniem stoi teraz, macha do mnie, gdy patrzę w lustro. I szepcze mi skromnie „Nie zapomnij o mnie”. 

Słowo na dziś


śmierć – koniec życia, ustanie procesów życiowych i, zarazem, definitywny koniec kary więzienia. 

Dzień sześćdziesiąty drugi: kipisz

Dziś rano na kilka godzin stanęło mi serce. Powoli ustawała jego praca między godzinami 8 a 9, by ostatecznie o 9.30 westchnąć, zakląć i stanąć. Mój osadzony nie zadzwonił, jak codziennie. 

Numer nieznany pojawił się na wyświetlaczu telefonu dopiero koło południa. „Kipisz był na oddziale” – lekko zdenerwowanym głosem wyjaśnił mój osadzony, a każde kolejne słowo uruchamiało moje serce. Pełna akcja wróciła dopiero, gdy zadzwonił po raz drugi i wyjaśnił, co się działo. 

Każdego ranka budzę się i pierwszą myślą moją jest: „Czy mój osadzony jest zdrowy, czy nic mu się nie stało od ostatniego telefonu?”. Nic dziwnego, że dziś moje serce stanęło. 

Słowo na dziś


kipisz – potoczne słowo. Rewizja lub bałagan. Mając tak mało rzeczy, a tak wiele obowiązków, trudno mieć bałagan. Tak, to była ogólnooddziałowa rewizja. 

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Dzień sześćdziesiąty pierwszy: kultura i wykształcenie

Przeszedł mnie dreszcz, gdy na talonie na odzież, którą mogę dostarczyć mojemu osadzonemu do zakładu karnego, zobaczyłam napisane ręką wychowawcy „swetr”. Ten pan ma „wychowywać” mojego osadzonego i ileś dziesiątek innych mężczyzn osadzonych w tym zakładzie, na tym oddziale. Pewnie też mówi „wziąść”, „kupywać” i „spojrzeć się”. 

Niemal równocześnie znalazłam informację o tym, że w Zakładzie Karnym w Gdańsku-Przeróbce osadzeni wystawili „Hamleta”. Trzymają się mnie głupie żarty. Wyobraziłam sobie „chamleta” pod opieką kulturalną pana wychowawcy. Scripta manent, pan wychowawca może nie zna łaciny, może o tym nie wiedzieć. Nie wie też, że po polsku prawidłowo pisze się (i mówi także) „sweter”. Za to przez dłuższy czas nie wydawał zgody na otrzymanie swetra przez mojego osadzonego, bo czy to ma jakieś znaczenie, że jakiś tam osadzony zachoruje? Przyczyna rodzi skutek, proszę pana. Zimne noce majowe, w których temperatura spadała nocami poniżej dziesięciu stopni, dnie, w których osiągała piętnaście i mój osadzony bez swetra pozostawał, mogły sprawić, że nabawiłby się choroby, której rezultatem byłby konwój osadzonego-pacjenta do specjalistycznego szpitala. Ale co tam, łatwiej ociągać się ze zgodą (bo już późno i kończę pracę, bo już dziś o coś prosiłeś, bo zawracasz mi głowę, bo jesteś karany, a skoro cię sąd ukarał, to i ja mogę, bo, bo, bo), niż przewidzieć efekty jej braku. 

W wielu zakładach karnych prowadzi się działalność ukulturalniającą osadzonych. W wielu, ale nie w tym, do którego trafił mój osadzony. Mogę tylko z bezsilności napisać o tym. A nuż przeczyta to jakiś nudzący się aktywista, który postanowi, że swój kolejny projekt zrealizuje z osadzonymi. 

Słowo na dziś


kultura – materialna i umysłowa działalność społeczeństw oraz jej wytwory są w zakładzie karnym dostępne za pośrednictwem telewizorów i odbiorników radiowych, na które osadzeni otrzymują zgodę. Konsumują zatem te wytwory i tę działalność, najczęściej w postaci meczy, seriali telewizyjnych i muzycznej papki. Społeczeństwo w rozumieniu dorobku materialnego i umysłowego sprowadza się do tego samego. Wysoki poziom zapewniają powyższe wymienione. Umiejętność obcowania z ludźmi to po prostu wypełnianie upokarzających nieraz poleceń wydawanych przez strażników i wychowawców, zatem jednokierunkowa umiejętność, pasywna. Taka kultura, to ja przepraszam i wracam do sztucznej hodowli komórek, tkanek, organów lub całych mikroorganizmów (czy można sztucznie wyhodować mózg dla kogoś?).

niedziela, 23 czerwca 2013

Dzień sześćdziesiąty: uśmiech

Powoli wkraczamy w trzeci miesiąc osadzenia. „Trzeci miesiąc jest krytyczny” – ostrzegał pan mecenas kilkakrotnie – „Proszę uprzedzić pani osadzonego przed kryzysem, który pojawia się w trzecim miesiącu.”. Panie mecenasie, my mamy do czynienia z kryzysem od pierwszego dnia. Od chwili, gdy usłyszałam rozpaczliwe: „Zabierz mnie stąd, ja tu nie wytrzymam.”. 

Od tego dnia, od dnia drugiego, codziennie powtarzam lub codziennie piszę: „Mój kochany osadzony, proszę cię, wytrzymaj. Wytrzymaj dla nas.”. Na widzeniach wykrzywiam się do niego w cudacznych grymasach, zza drzwi dzielące nas stroję miny jak małpa w cyrku, by wywołać na jego twarzy uśmiech i by zapamiętał mnie uśmiechniętą, pełną życia i oczekiwania na niego. Chętną i gotową, kiedykolwiek wróci. 

Każdy dzień mnie przybliża do tej chwili, gdy mój osadzony przestanie być moim osadzonym, a ja już nie będę jego konkubiną. Będziemy dziewczyną i chłopakiem, partnerką i partnerem, będziemy jednym wielkim uśmiechem. 

Słowo na dziś


uśmiech – „lekkie” zastępuję słowem „niestandardowe”, „wygięcie ust” niech zostanie, „ku górze” – bardziej adekwatne będzie „we wszystkie strony”, „i ich rozszerzenie” rozszerzmy na „i ich rozszerzenie oraz wydymanie”, „połączone z mimiką twarzy” uzupełnijmy, dodając „przerysowaną” między „z” a „mimiką”, „będące zwykle wyrazem radości” nie wyraża tego, co ja wyrażam, bo muszę dodać „i rozpaczy”. 

sobota, 22 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty dziewiąty: syn, czyj syn?

„Trzeba wpisać imię ojca osadzonego i imię pana ojca” – cierpliwie pani w kolejce tłumaczy panu, jak wypełnić kartkę z prośbą o widzenie. „Ale to ten sam ojciec!” – obrusza się pan. „To pan musi go dwukrotnie wpisać” – pani nie traci uprzejmości. „Ale tu jeszcze syn pisze” – żali się pan – „a syn nie przyszedł na widzenie”. „Jaki syn?” – troszczy się pani. „Jego syn, brata mojego syn, on syna ma jednego i jedną córkę, tu się córki nie wpisuje” – zauważa pan, na którego ręce ja zauważam bransoletkę, „elektroniczny” mówię sobie w duchu. 

Po chwili pan stanął przy okienku, z którego dobiegł znudzony głos dyżurnego generała Straży Więziennej: „Syn osadzonego, gdzie jest?”. „W domu, a gdzie ma być” – zdziwił się pan petent. „To po co go pan wpisał, że niby o widzenie się stara”. „Bo tu syn pisze” – upierał się pan przy swoim i nie potrafił zrozumieć, że „syn” odnosi się tylko do osadzonego i do osoby odwiedzającej. 

Czasem stanie w ogonku do okienka, w którym pan generał Straży Więziennej siedzi, jest testem na cierpliwość. Pal licho, jeśli to petenci się upierają, że „syn pisze”, a „córki pewnie, jako kobiety, się nie uwzględnia”. Gorzej, jeśli to pan generał nawala. Jak na przykład ostatni z generalicji, który nie potrafił zrozumieć, że jestem zameldowana pod jednym adresem, ale mieszkam pod innym. Powiedział: „W mojej miejscowości to się nie zdarza”. Proszę pana generała, proszę wyjechać na zmywak do Londynu i trochę życia się nauczyć. 

Słowo na dziś


syn – osadzeni mają lub nie mają dzieci płci męskiej, podobnie odwiedzający; ważniejszy jednak od osadzonego jest ojciec tego syna, co nie wszyscy potrafią zrozumieć, nawet w więzieniu dla mężczyzn. Całe szczęście, że nie zaczynają poufale lub protekcjonalnie zwracać się w ten sposób do kolejkowiczów lub, co gorsze, do pana generała w okienku...

piątek, 21 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty ósmy: normalizacja

Dziś pierwszy raz pomyślałam, że następuje u mnie przyzwyczajenie do sytuacji. Praca – zamartwianie się – praca – wyjazd – widzenie – praca – zamartwianie się i tak w kółko. Nic ciekawego. Nic ekscytującego. 

Znajomi, przyjaciele piszą, dzwonią, pytają, co i jak. Nijak. Nic. Nadal nie ma krwawych historii do opowiedzenia. O tym jak jeden osadzony zabił drugiego. Lub pan dyrektor rzucił się na osadzonego. Lub osadzeni zamordowali z zimną krwią wychowawcę. Nie dzieje się nic. Następuje moja mała stabilizacja. 

Mała stabilizacja polega na tym, że nie godzę się na sytuację w jej szerokim zakresie, ale akceptuję drobiazgi. Akceptuję, bo co mogę innego zrobić? Polacy za Gomułki nie zgadzali się na ustrój, który zapanował w Polsce, ale przyjęli poluzowanie zasad pożycia po 1956 roku. W wymiarze makro – było źle, ale wymiar mikro niwelował to zło, sprawiał, że można było o nim zupełnie zapomnieć i skupić się na drobiazgach: telewizji, kolorowych magazynach (przesadzam, aż tak kolorowe one nie były), wczasach pracowniczych i dobrych polskich filmach. 

Skupiam się na drobiazgach. Przeczytam dobrą książkę i obejrzę film – mam na to czas. Spaceruję, kiedy chcę i gdzie chcę – nie muszę nikogo pytać o zdanie. Jem jak chcę. Nie muszę się opowiadać, gdzie idę, z kim i kiedy wrócę. Przed snem wypijam lampkę wina. Coś mi to przypomina. Tak, właśnie tak. Życie kobiety samotnej. 

A ja nie jestem samotna. Jestem słomianą konkubiną. Czekającą. Wytęsknioną. Spragnioną. Znormalizowaną.

Słowo na dziś


normalizacja – nie opracowuję przepisów, nie przygotowuję norm. Nie doprowadzam do normalnego stanu, bo normalnym stanem nie jest brak mojego osadzonego, lecz jego obecność. Dlaczego więc moja sytuacja się stabilizuje?… To norma. To normalizacja. To sprowadzenie mnie do poziomu normalnego. NIE. Nie zgadzam się na to.

czwartek, 20 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty siódmy: tracę…

Tracę zmysły chwilami. Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, kim jestem. Nie wiem, co będzie. Nie wiem, co mam powiedzieć przez telefon. 

Mój osadzony też nie wie. Adwokat nie wie. Na forach nie wiedzą. Rodzina nie wie. Znajomi nie wiedzą – o tak, znajomi nie wiedzą, oni przynajmniej nie wiedzą naprawdę, nie wiedzą, co się z moim osadzonym dzieje. Nie wiedzą nawet, że jest osadzonym, dla nich nadal jest po prostu „człowiekiem”, a nie czyimś synem. 

Miotam się w niewiedzy każdego rodzaju. Tracę zmysły. Byle jeszcze tych kilka dni wytrzymać, do szczątkowego rozstrzygnięcia. Adwokat też nie wie. Fajka. Adwokat mówi: „Nie mogę pani nic zagwarantować.”. Nie pragnę gwarancji, pragnę wiedzy. Pana wiedzy, mojej wiedzy. Bo tracę zmysły i łzy płyną mi po twarzy, kapią na podłogę, zbierają się na środku pokoju i tonę w nich. Wyciągam ręce, „Pomocy!” krzyczę, ale jak ktoś może pomóc, jeśli nie wie. 

Tracę chwilami zmysły. Zasypiam i nie wiem, czy się budzę.

Słowo na dziś

zmysły – to zdrowie psychiczne, ale i pożądanie seksualne. Tak patrząc, można inaczej odczytać mój komunikat. 



środa, 19 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty szósty: elita

Stan faktyczny osadzonych 14 czerwca 2013 wynosił 84 494 osoby. Znaczy to, że mój osadzony trafił do bardzo elitarnego klubu, który aktualnie stanowi ok. 0,2% społeczeństwa polskiego. Klub to jednak rotacyjny; tylko wybrańcy mają członkostwo wieloletnie, a prawdziwy crème de la crème dożywotnie. Marne to pocieszenie, ale jednak pocieszenie. Odkrywam dzięki temu zupełnie inny świat, obcy mi kompletnie. Nie tęskniłam za nim, nie wiedziałam nawet, że istnieje w takiej postaci, jak teraz go widzę. Pisałam już, że wolałabym wyjechać do Indii

Jeśli jednak jest jak jest, to chcę wyciągnąć z tego doświadczenia wszystko dobre, co mogę. Uczę się niewiarygodnie dużo. Przeczytałam kodeks karny (to akurat działanie kompletnie bezcelowe). Poznałam wielu ludzi, bardzo różnych ludzi. Rodziny i przyjaciół osadzonych. Adwokatów. Zyskałam doświadczenie, którego nie da się przecenić: perspektywę, której nikt mi nie zabierze. 

Patrzę inaczej na obcych, z którymi muszę się kontaktować. Inaczej też oceniam problemy – nagle nie są „mniejsze” lub „większe”, ale rozwiązywalne samodzielnie i te, w których trzeba się zdać na łaskę lub niełaskę innych. Czy przez to twardnieję? Staję się bardziej stabilna? Mniej roztrzepana, mniej chaotyczna? Nie. Przeciwnie, natłok spraw powoduje, że chaos się pogłębia. Skorupa, którą porastam, tym bardziej wydelikaca moje wnętrze. Wyjdę z tego zamieszania wrażliwsza i jeszcze bardziej empatyczna niż jestem teraz. 

Mój osadzony… Nim się martwię i nie wiem, jak mu pomóc. Jakie słowa wypowiadać przez telefon, co pisać w listach, by ułatwić mu przetrwanie? Jak przyspieszyć opancerzanie się w jego przypadku, jeszcze bardziej wrażliwego człowieka, potrzebującego niewidzialnego wsparcia?

Powiem mu o tym, że na osiemnaście miesięcy zapisano go do elitarnego klubu. Lekki snobizm mu nie zaszkodzi. Może – paradoksalnie – właśnie to będzie jego sposobem na przetrwanie. 

Słowo na dziś


elita – mój osadzony niewątpliwie nie zalicza się do grupy ludzi uprzywilejowanej w jakimś środowisku, ale z pewnością, na tle strażników i wychowawców, w miejscu, w którym przebywa, wyróżnia się ta grupa pozytywnie. Jeden z nieco ponad osiemdziesięciu tysięcy ludzi. To niewielkie miasto. Ułamek w skali kraju. A ile o nich negatywnych opinii. Muszę coś z tym zrobić. 

wtorek, 18 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty piąty: przeludnienie

Nawet do piętnastu tysięcy otrzymują w ramach odszkodowania wypuszczeni na wolność za to, że odbyli karę pozbawienia wolności w warunkach przeludnienia. Znaczy to, że nie mieli do dyspozycji wymaganych trzech metrów kwadratowych na osobę w celi. 

Norma europejska to cztery metry. Polska nie jest w stanie jej spełnić. W niektórych zakładach karnych w celi czteroosobowej tylko dwóch osadzonych może jednocześnie jeść posiłek, pozostali dwaj są zmuszeni leżeć w tym czasie, bo nie ma miejsca dla nich przy stole. W zakładzie karnym, w którym przebywa mój osadzony nie ma tak dramatycznej sytuacji, ale nie ma też wymaganych trzech metrów kwadratowych. 

Trafiłam, poszukując informacji na ten temat, na forum, na którym wypowiadają się sędziowie. Po przeczytaniu, co tam wypisują, chyba bym ich wszystkich osadziła w więzieniu. Licytują się, który z nich lepiej dba o przeludnienie w polskich więzieniach. Sugerują, że najważniejsze, to zamknąć, warunki nie mają znaczenia. Stwierdzają, że skoro ktoś nie zadbał o to, by nie trafić do więzienia, to nie ma prawa teraz narzekać. Odrzucają wreszcie skargi osadzonych lub byłych osadzonych i domaganie się odszkodowania za odbywanie kary w warunkach przeludnienia w celi. 

Zapominają o jednym: odrzucając te skargi, sami łamią prawo. Skoro zgodnie z prawem polskim osadzonemu należą się trzy metry, to mniejsza powierzchnia na każdego z przebywających w celi jest złamaniem prawa. Odrzucanie skarg – jest lekceważeniem prawa. Nie lekceważ, aby Ciebie nie lekceważono, przestrzegam.

Słowo na dziś


przeludnienie – nadmiar ludności na danym terytorium – niewiele mówi ta definicja. Faktycznie sprawa przeludnienia jest kluczowa dla polskiego więziennictwa, a, co więcej, jest niezwykle istotna dla osadzonych i ich rodzin. Jeśli przeludnienie przekroczy pewien pułap, wówczas musi nastąpić przerzedzenie… 

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty czwarty: oderwanie

Niekiedy wyobrażam sobie, że to wszystko się nie dzieje. Odbieram telefon od mojego osadzonego nie w domu, lecz w obcym miejscu. Wtedy wydaje mi się przez moment, że wyjechałam, a on dzwoni spytać, co u mnie i powiedzieć, że wróci później wieczorem. Po chwili czar pryska, a żaba nadal jest żabą, nie księciem z bajki. 

Między bajki włożyć należy doniesienia o wyśmienitej opiece lekarskiej, jaką są otoczeni więźniowie, w przeciwieństwie do tzw. uczciwych obywateli, niemogących się doczekać podstawowych zabiegów czy badań. Uzyskać skierowanie z zakładu karnego na zwykłą analizę krwi graniczy z cudem. Na rentgen czeka się długo i jest to traktowane jako udzielenie wyjątkowego przywileju. Chorzy przewlekle są kierowani do pracy (osoby w wieku postemerytalnym zresztą także – kolega z celi mojego osadzonego, który w tym roku kończy 70 lat, zaczął w ubiegłym tygodniu pracować).  

Praca wyzwala. Zapewne praca także chorych uzdrawia, starych odmładza, a zmarłym przywraca życie. Bije dzwon, ale nie pamiętam dokładnie, w którym kościele. Ach tak. Nazistowskim kościele. Coraz silniej wierzę w eksperyment Zimbardo. Ludziom wystarczy dać odrobinę władzy nad innymi, by rozbudzić w nich instynkta zupełnie nawet nie zwierzęce, bo zwierzęta nie zagryzają swoich, jeśli nie są głodne lub nie bronią się. 

Wolę uciekać w świat fantazji. Jest wieczór, kładę się spać, zasypiam. Obudzę się w ramionach mojego osadzonego, który wrócił w nocy, uprzedziwszy mnie, że gdzieś się zasiedzi. Obudzę się i znowu popatrzę na jego zmierzwione snami włosy, przygładzę je i powiem: „Wstawaj, kochanie, zrób mi, proszę, kawę.”.

Słowo na dziś


praca – wszystkie słownikowe znaczenia tego pojęcia nie odnoszą się do wyzwolicielskiej jej siły, odkrytej dla świata przez – właśnie, przez kogo? Praca wyzwala, proszę państwa, wtedy, gdy ma sens, gdy wykonuje się ją nie z przymusu, ale z własnej woli i gdy nie rujnuje zdrowia. Proszę dać mojemu osadzonemu narzędzia, których potrzebuje do wykonywania wyuczonego zawodu, a osiągniecie zdumiewające wyniki resocjalizacyjne. Dajcie mu kosiarkę w ogrodzie biskupa, a zdewastujecie człowieka do końca. Wystarczy, że wy, strażnicy, wychowawcy, ludzie sprawujący władzę, jesteście swoją pracą wewnętrznie zepsuci.

niedziela, 16 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty trzeci: szuja

W ostatniach dniach poznałam dwie szuje. „Poznałam” to zbyt dużo powiedziane. Jedną szuję spotkałam za pośrednictwem pisma od komornika, drugą zaś osobiście, na szczęście tylko momentarycznie. 

Pierwsza szuja to ktoś, który skopie człowieka do nieprzytomności, a następnie chwyci kamień i tym kamieniem na pożegnanie jeszcze uderzy. Albo kopnie. Albo splunie. Nigdy w życiu nie chciałabym spotkać takich ludzi na swojej drodze, bo wszystko, co im potrafię przekazać, to pełen ubolewania wzrok, mówiący „współczuję bycia Panem”. Mój osadzony, niestety, nie tylko spotkał kogoś takiego, ale na dodatek wszedł z nim w układ klient-usługodawca. To właśnie dzięki niemu znalazł się w zakładzie karnym. 

Szuja druga to, ponownie niestety, funkcjonariusz państwowy. Jak łatwo w odpowiednich warunkach stać się zwykłą świnią. Jak łatwo być obiektem mojego gorącego współczucia. Jak łatwo otrzymać ode mnie życzenia: „Oby pan poprosił kiedyś o pomoc i pomoc ta nie została udzielona”. 

Podeszłam do okienka, oddawałam paczki dla mojego osadzonego. W przeciwieństwie do mojego życzenia dla tego pana – nie prosiłam o pomoc. Chciałam tylko wypełniania regulaminu, czego mi pan odmówił. Dowiedziałam się przede wszystkim, że „z życzliwości”, pan sierżant w okienku, „tak ustawi wagę, bym już nie mogła dołożyć do paczki żywnościowej”. Zapewne z tej samej życzliwości, pod pretekstem sprawdzania żywności przekazywanej w paczce, zniszczył połowę jej zawartości. Babcia uczyła mnie szacunku do żywności. Tego pana nikt nie uczył, niczego. 

Kto mu kazał to zrobić? Kto go do tego zachęcił? Wrodzone czy nabyte chamstwo? Złośliwość to zbyt małe słowo. Jak małym człowiekiem, trzeba być, by uderzać słabszych od siebie i tak odbywających karę. 

Babcia uczyła mnie także szacunku do munduru. Po doświadczeniach ostatnich dni mój szacunek do mundury spadł do zera. Obie przywołane szuje to szuje mundurowe. 

Słowo na dziś


szuja – człowiek podły, budzący wstręt. Dodam ohydę, obrzydzenie i pogardę. Strażnik więzienny dopisany do listy, zaraz obok moich ulubionych wychowawców. 

sobota, 15 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty drugi: czerwone buty na wysokim obcasie

Specjalnie zabrałam czerwone buty na bardzo wysokim obcasie na spotkanie z adwokatem, choć nie potrafię w nich wytrzymać dłużej niż godzinę. Pan mecenas specjalnie założył piłkarski strój i tenisówki. W ubraniu się nie spotkaliśmy, za to w rozmowach o kawie i winie – owszem (lubimy takie samo espresso i mocno wytrawne francuskie bordeaux). 

„Pan wie, że będę tam stała pod drzwiami, prawda?” – powiedziałam na pożegnanie. „Nie wiem, ale spodziewałem się tego, znając panią.” – odparł pan mecenas, podając mi dłoń. Poszedł na piłkę, a ja ze strachem zeszłam po schodach i z ulgą zdjęłam czerwone buty na obcasie. Czy to buty, czy może piłkarski strój pana mecenasa sprawił, że tym razem ponownie odkryłam w nim uroczego, otwartego człowieka. A może espresso, które zrobił dokładnie takie, jak lubię?

Przez tę rozmowę – a może dzięki niej? – po raz pierwszy od zatrzymania mojego osadzonego odliczam dni. Nie, nie do wyjścia. Do rozstrzygnięcia, czy sąd popełnił błąd, czy nie. „Wszyscy się mylą” – powiedział filozoficznie pan mecenas – „nawet sąd.” – dodał, personifikując urząd lub uczłowieczając urzędnika sądowego. Na ten błąd liczyliśmy i na ten błąd liczymy. A ja liczę dni. 

Słowo na dziś


błąd – sąd źle policzył (do dwóch, nie do trzech), źle napisał, źle wymawiał (jestem pewna, ale brak mi dowodu). Niewłaściwego posunięcia także dokonał (szczęśliwego niewłaściwego posunięcia) i fałszywie mniemał, że tak będzie lepiej. Słownik języka polskiego PWN nie zna pojęcia „błąd proceduralny”, za to ja je znam aż za dobrze, teraz. 

piątek, 14 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty pierwszy: normalność

Piątek. Wróciłam z pracy. Zrobiłam obiad. Popołudnie sprawiało wrażenie normalnego. Moje Szczęście miało przyjść później, zjeść. Potem cieszylibyśmy się z różowego nieba. Wyszlibyśmy na wieczorny spacer w ciepły, czerwcowy wieczór. Po powrocie sprawdziłabym maile – w skrzynce odbiorczej byłyby wiadomości od znajomych i informacja od sklepu z ciuchami o wyprzedaży. 

Wróć. W skrzynce odbiorczej są wiadomości o moim osadzonym, a w skrzynce pocztowej – kolejny list od mojego osadzonego. Moje Szczęście jest moim osadzonym i to jest moja normalność. Kolejny samotny wieczór. 

Słowo na dziś


normalność – nigdy nie byłam normalna, nigdy nie byłam zgodna z normą. Moje zdrowie psychiczne wielokrotnie delikatnie kwestionowano („Pani jest taka emocjonalna, rozumiem to w danych okolicznościach. ”. „Panie mecenasie, ja jestem zawsze emocjonalna, taka jestem, proszę to zrozumieć, bez danych okoliczności.”), fizycznie norma to kwestia sporna. Życie toczące się według ustalonych, znanych praw i zwyczajów nabiera coraz większego sensu: pobudka, sprzątanie, telefon z zakładu karnego, praca, telefon z zakładu karnego, telefon do adwokata, praca, zakupy, dom, gotowanie, list do mojego osadzonego, praca, sprzątanie, sen. Normalność powinna mieć odniesienie do pojęcia „ironia”.

czwartek, 13 czerwca 2013

Dzień pięćdziesiąty: moralność

„Kwestionuję moralną prawomocność takiego wyroku” – powiedział Jarosław Gowin, były minister sprawiedliwości o skazanie Jana Maria Rokitę na zapłacenie odszkodowania. Panu ministrowi nie przeszkadzały wyroki na pijanych rowerzystów, którzy zapełniają polskie więzienia. Te wyroki nie są „moralnie nieprawomocne” – wyroki na podstawie których siedemdziesięciolatek trafia po raz pierwszy w życiu do więzienia, bo na wiejskiej, bitej drodze, nawet nie asfaltowej, jechał po wódce. 

Połowa kolegów mojego osadzonego to „rowerzyści”. Tym wyrokom pan minister się nie przyglądał i nie oceniał ich pod kątem moralności. 

Słowo na dziś


moralność – zespół ocen, norm i zasad określających zakres poglądów i zachowań uważanych za właściwe – pan minister ma najwyraźniej odbiegające od zdania sądu. Całokształt zachowań i postaw jednostki lub grupy, oceniany według jakiegoś społecznie funkcjonującego systemu ocen i norm moralnych – i tu pan minister odbiega od społecznie funkcjonującego systemu ocen i norm moralnych. Co więcej, podważając wyrok, podważa system prawny. Też tak mogę powiedzieć. Wyrok na moim osadzonym jest moralnie nieprawomocny – mówię – oddajcie mi mojego osadzonego. Natychmiast! Lub przynajmniej pozwólcie mu odbywać karę w Peruggi. Z wielką ochotą dołączę do niego. Będziemy razem z Janem Marią Rokitą popijać wino i zwiedzać stare kościoły. 

środa, 12 czerwca 2013

Dzień czterdziesty dziewiąty: faks

„Pani mi przyśle tę opinię faksem w ciągu godziny, to ją uwzględnię w moim sprawozdaniu” – usłyszałam przez telefon. Ile lat nie wysyłałam faksu?! Usiłowałam bezsensownie policzyć, tymczasem cenne minuty uciekały. „Ważniejsze” – tłumaczyłam sobie w myślach – „skąd wysłać faks!”. Udało się znaleźć miejsce. Stanęłam przed maszyną. Jak to się robi? Po kilku próbach udało się w końcu, faks uznał, że transmisja została zakończona powodzeniem, ale przesłał tylko pierwszą stronę, bez drugiej. Jak to się robi? 

Tymczasem mam świadomość, że opinia od byłego pracodawcy niewiele zmieni. Nie zmieni wiele nawet dziesięć opinii od współpracowników, pracodawców, klientów, kolegów, rodziny, konkubiny… Nic nie zmienią dobre słowa o człowieku, na którym system postawił stempel: „winny – skazany – osadzony”. Koniec człowieka. Teraz każdy może mu napluć w twarz (plują), każdy może go obsikać (obsikują), każdy może na niego zwalić wszystko (zwalają). 

„Chłopaki spod celi” – ciągle słyszę przez telefon – „są w porządku”. Obawiałam się, jak mój osadzony poradzi sobie z ludźmi, których tam spotka. Z ludźmi sobie poradzi, z psycholami – nie, a okazuje się, że do psycholi zaliczają się panowie wychowawcy. Słyszę o nich codziennie, w każdej rozmowie telefonicznej. Każdy z osadzonych ma takie same problemy z wychowawcami – przeciąganie wysyłki listów, przesuwanie wydania zgody na ciepłą odzież, wyśmiewanie się, grożenie nieistniejącymi karami, represje za niezawinione błędy i tak dalej. Mój faks do kuratora, który przeprowadza wywiad środowiskowy, nic nie zmieni, skoro pan wychowawca postanowił zasięgnąć opinii w miejscu, gdzie mój osadzony od ponad dekady nie przebywa, a nie tam, gdzie mieszka, żyje i pracuje. 

„Co ty robisz? Faks wysyłasz? Na głowę upadłaś, mailem nie możesz?” – słyszę. Nie, nie upadłam na głowę. Maili więzienia nie przyjmują.  

Słowo na dziś

faks – nie działa Słownik Języka Polskiego PWN. Muszę się posłużyć Wikipedią. „Wydawcy i biznesmeni używali telefaksów do przesyłania informacji szybciej niż przez pocztę. Wydawcy gazet korzystali z nich do szybkiego uzyskania aktualnego serwisu zdjęciowego zza oceanu. Prognostycy pogody używali telefaksów do odbioru zdjęć wykonanych przez satelity z orbity okołoziemskiej”. Kluczem jest czas przeszły: używali. Więzienia używają faksu do odbierania informacji od petentów. 

wtorek, 11 czerwca 2013

Dzień czterdziesty ósmy: minimalizm

Minimalizm święci triumfy na całym świecie. Słyszę, że ktoś jest minimalist(k)ą, bo ma tylko jeden komputer, jeden smartfon, jeden tablet. Oto, proszę państwa, jak wygląda prawdziwy minimalista.

Dobytek mojego osadzonego:
  • spodnie (para jeansów + „firmowy” zielony garniturek),
  • spodnie od dresu,
  • trzy koszulki z długim rękawem,
  • dwie koszulki z krótkim rękawem,
  • bluza od zielonego garniturku,
  • trzy pary bokserek,
  • cztery pary skarpet,
  • dwie pary obuwia (tenisówki i trampki) oraz klapki kąpielowe,
  • produkty papiernicze: zapas kopert, znaczków pocztowych, bloków listowych A5 i A4, blok rysunkowy (gładki), dwa niebieskie długopisy, dwa zielone, jeden czerwony, dwie linijki (25 i 30 cm), karty telefoniczne, sterta listów ode mnie,
  • żywność z paczek (resztka kabanosów, resztka sera żółtego, czekolada – może dwie), witaminy rozpuszczalne, soki kupione w kantynie – przeciwko awitaminozie), kawa sypana (w woreczku, bo słoików nie wolno, nawet plastikowych), cukier,
  • przybory higieniczne (jednorazowe maszynki do golenia, maksymalnie 5 sztuk na raz), mydło-żel pod prysznic (starcza na długo, bo prysznic jest raz w tygodniu), szampon, mydło w kostce, szczoteczka i pasta do zębów, dezodorant (zdobyty!), krem,
  • dwie książki z domu, dwie książki z biblioteki więziennej (wymieniane co drugi dzień),
  • zegarek.

Nie ma komputera, nie ma telefonu. Wróć, ma telefon. Całe dziesięć minut dziennie, aparat telefoniczny jest jego (i mój). Spróbujcie tak, mądrale-minimaliści. 

Słowo na dziś


minimalizm – ograniczenie do minimum wymagań, potrzeb, dążeń może nastąpić z przyczyn wewnętrznych, ale jeśli jest wynikiem zewnętrznego działania, może mieć wymiar pozytywny i negatywny. Ograniczenie potrzeby posiadania swetra, gdy wiosna jest wręcz zimna, a nie chłodna, to jest szczyt świństwa i ciekawe, jaki ma to wymiar wychowawczy – mój osadzony miesiąc prosił wychowawcę o zgodę na otrzymanie swetra z domu. Ograniczono także jego dążenia, zminimalizowano go, ale w skrajnie negatywny sposób. Ograniczenie dążeń człowieka do rozwoju uważam za najokrutniejszy wymiar kary – na to nie został skazany i walczyć będę o to, by tego mu żaden frustrat nie odmówił. 

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Dzień czterdziesty siódmy: zapachy

„Przepięknie pachnie ten bez, zauważyła pani?” – mówi do mnie pan ochroniarz przy fajce. Nie zauważyłam. „Pachnie bardziej, bo ciśnienie spadło i zapach się wzmaga. Pewnie będzie burza.” – dopowiada. Nie zauważyłam pachnącego bzu, tak jak nie zauważyłam, że przyszły truskawki, a nawet czereśnie. Nie zwróciłam uwagi, że jest maj, że czerwiec się zaczął. Ominęły mnie wszystkie wiosenne zapachy. 

Mój osadzony też nie zauważył żadnego wiosennego zapachu, za to znalazł sposób na podanie kolejnej paczki. Nasze życie sprowadza się do odliczania i kombinowania, omijamy wszystko to, co w nim najpiękniejsze. 

A wiosna jest wyjątkowo piękna tego roku. Zieleń lśni, jakby wyprana w deszczu z dodatkiem proszku podtrzymującego kolor. Niebo przebłękitne, niekiedy usiane drobnymi chmurkami albo przykryte ciepłą kołdrą. Chodniki, wyzwolone spod ciężaru śniegu, wystawiają się na szkodliwe promienie UV. Nie nabierają opalenizny, więc jednak jakimś filtrem są wysmarowane. W powietrzu unosi się zapach życia. 

Nasze życie sprowadza się do odliczania i kombinowania. Jeszcze dwadzieścia trzy dni do jakiegoś tam rozstrzygnięcia. Odliczam. Obliczam. Mamy pięćdziesiąt procent szan. Jak dziś przed burzą. 

Patrzę w przestrzeń i widzę tylko jej zapach: zapach wolności. 

Słowo na dziś


zapach – słownikowy zapach nie ma z prawdziwym zapachem nic wspólnego. W prawdziwym zapachu nie kryje się „właściwość jakiejś substancji”, ale poemat napisany przez naturę. Jestem teraz w świecie nienaturalnym i nie docierają do mnie prawdziwe zapachy.

niedziela, 9 czerwca 2013

Dzień czterdziesty szósty: zjazd

Dziś nie wystarczył poranny, standardowy telefon. Nie wystarczył nawet popołudniowy telefon, wyjątkowy. Dziś był dzień zjazdu. 

Gdy odbieram ten telefon, od razu wiem, w jakim nastroju jest mój osadzony. Zawsze, zanim cokolwiek powie, pytam, czy wszystko w porządku, czy jest zdrowy i cały, czy nic mu się nie stało. To pytania, które towarzyszą mi cały dzień, pojawiają się pięć minut po zakończeniu porannej rozmowy i budzą mój niepokój do momentu, gdy znowu je będę mogła zadać. Jeśli odpowie na nie z lekkim zniecierpliwieniem: „Eee, wszystko tak samo”, to znaczy, że ma się w porządku. Ale gdy zamiast odpowiedzieć, zamilknie lub będzie próbował coś mówić, to wiem, że choć nic mu się nie stało, to nie jest dobrze. 

Dziś był taki dzień. Siłą muszę powstrzymywać się, by nie pójść do niego, nie rozwalić wszystkich bram, nie ogłuszyć przeciwników krzykiem i nie wziąć go w ramiona. Przytulić, pocałować i powiedzieć: „Wszystko, mój najdroższy, będzie dobrze”. Przez telefon te słowa brzmią tak bardzo fałszywie. 

Słowo na dziś


psychika – całokształt cech i procesów wewnętrznych mam zogniskowany na mojego osadzonego; wszystko, co wiąże się z emocjami, intelektem, predyspozycjami i doświadczeniem życiowym zbiega się w nim, w moim osadzonym. 

sobota, 8 czerwca 2013

Dzień czterdziesty piąty: samotność piżamy

Powiesiłam w łazience czysty ręcznik dla mojego osadzonego. Jakby miał dziś wrócić z pracy, a ja mu zostawiam świeży ręcznik. Przestawiam jego buty – sprzątnęłam zimowe, wystawiłam z szafy wiosenne półbuty i sandały. Schowałam zimową kurtkę i powiesiłam tylko wiosenne w przedpokoju. Udaję, że jest, choć go nie ma. Mówię do niego to, co powiedziałabym mu, gdyby był. 

„Popatrz, jaki piękny plakat” – powiedziałam wczoraj. Wiem, co by mi odpowiedział, więc odpowiedziałam za niego. „Jak myślisz, autobus się spóźni?” – zapytałam kilka dni temu i sama odpowiedziałam sobie: „Nieważne, mamy czas.”. Poprosiłam dzisiaj: „Wyłącz radio.” i, widząc, że nie zbiera się (jak zawsze) do zrobienia tego, o co proszę, wyręczyłam go. Nawet gdy go nie ma, jest ze mną. 

Nie potrafię tylko nic zrobić przeciwko przenikaniu się tych dwóch planów, w których żyjemy: wiem, że jest tam, w więzieniu, z trzema obcymi mężczyznami, a zarazem jest przy mnie. Są chwile, gdy czuję obecność jego kolegów z celi w naszej sypialni. Gdy gotuję, to zdarza mi się zrobić o wiele za dużo jedzenia. Wyjmuję pięć talerzy – dla mnie, dla mojego osadzonego i dla jego trzech towarzyszy. Dochodzą mnie jego z nimi rozmowy z sąsiedniego pokoju. 

A potem nagle oni znikają i on znika. Zostaję sama z jego piżamą na łóżku, którą rzucił on lub ja – nie wiem sama. Nie wiem też, kto jest bardziej samotny: ja czy ta piżama. 

Słowo na dziś


samotność – żyję sama, bez rodziny, mam przyjaciół, mam wspaniałych przyjaciół, jestem w określonej sytuacji i określonym czasie zupełnie sama, spędzam noce bez towarzystwa, na odludziu, odosobniona w mojej samotności. Mój osadzony jest jeszcze bardziej samotny, o ile samotność można stopniować. Samotny, bardziej samotny, najbardziej samotny. 

piątek, 7 czerwca 2013

Dzień czterdziesty czwarty: Eurydyka i Orfeusz

Ostrożnie stawiam kroki na śliskich kafelkach. Mruga jarzeniówka, zaczynam mrużyć oczy. W ręce ściskam papiery. Zapamiętuję charakterystyczne znaki na drodze (męska toaleta po prawej, zasłonięte żelaznymi żaluzjami okno po lewej). Muszę tędy wrócić, nie zastanawiając się, w którą stronę skręcić, ile pięter zejść, które drzwi otworzyć. Nie będę mogła odwrócić głowy. Nazywam się Eurydyka, jestem konkubiną Orfeusza i w drogę powrotną po tych korytarzach pójdę z moim osadzonym. 

Czy odważę się uwierzyć, że idzie za mną? Czy mój osadzony zrozumie, że na niego nie patrzę? Pomyśli: „Moja ogolona głowa ją zawstydza.” albo „Jestem tak chudy, że mnie nie zauważa.”. Boję się. Przecież po niego weszłam do tej otchłani. Próbuję wyprowadzenie go stamtąd. 

Przyciskam papiery do piersi. Na odgłos metalowego trzasku, potykam się o wystającą płytkę. Uderzam o coś głową. Papiery wypadają mi z rąk. Schylam się i znowu dostaję w głowę. „Jeśli po raz trzeci te drzwi mnie uderzą” – zaklinam – „to wyjdziemy bezpiecznie razem”. 

„Proszę się podnieść” – mówi mecenas. Przeklinam w myślach moje zaklinanie. Zbieram rozsypane kartki, spuszczam wzrok, wchodzę. Czuję obecność mojego osadzonego. Kaszlę, wyciągając rękę z najważniejszym dokumentem. Padają pytania. Kiwam głową. Mrugają jarzeniówki, mrużę oczy. Słowa rozbijają się o posadzkę, układają w „Nie”. 

Koniec mitu. Współczesnej Eurydyce odmawia się nawet próby. Nikogo nie interesuje artysta. 

Boję się. Biegnę przez korytarze. Za kilka tygodni te drzwi uderzą mnie po raz trzeci w głowę. Tym razem naprawdę.

Słowo na dziś


otchłań – bardzo głębokie miejsce, ogromne, nieograniczone, bezkresne. Jak głupota i złośliwość. Bezmyślność. Obojętność. Do otchłani zszedł Orfeusz po Eurydykę. W świecie równouprawnienia to Eurydyka idzie po niego, zbierając wszystkie dowody na to, że należy mu oddać lirę i zwrócić wolność. 

czwartek, 6 czerwca 2013

Dzień czterdziesty trzeci: ocieplenie wizerunku

Czytam ze zdumienie dwie wiadomości. Pierwsza o pojawieniu się Zakładu Karnego we Wronkach na facebooku, druga – o otwarciu nowego, eksperymentalnego ośrodka penitencjarnego dla kobiet pod Opolem w Turawie
W pierwszym przypadku, rozumiem, na facebooku będą odbywać się konkursy dla osadzonych, a gdy kucharz zawiesi jadłospis tygodniowy, to osadzeni zalajkują tyrolską, a odpowiednimi komentarzami opatrzą parówki. Także na facebooku przeprowadzi się sondę: „Którego wychowawcę lubisz najbardziej?”. Lajki zdecydują o tym, kto wyjdzie na zwolnienie warunkowe. 

 W artykule o drugiej z wiadomości, czytam:
Wyobraźmy sobie, że zamykamy kogoś na dwa lata na ul. Sądowej w Opolu i on ma się w tym czasie zmienić. Trudno o zmianę, gdy widzi tylko mur przed sobą i nic więcej. Tutaj może być inaczej. 
Czy to nie jest wprost stwierdzenie, że wysiłki resocjalizacyjne przeprowadzane w polskich więzieniach idą na marne? A może, zamiast organizować więzienia w ośrodkach wypoczynkowych, co kosztowało w tym przypadku 1,1 mln zł, warto zainwestować w resocjalizację kadry pracującej w aktualnie istniejących zakładach? Widzieć mur przed sobą, to takie symboliczne. Nie muszę patrzeć na wychowawców, by wiedzieć, że to oni są tym murem.

Mojemu osadzonemu od miesiąca odmawia się przyznania talonu na sweter (ma tylko cienkie bawełniane koszulki z długim rękawem i bluzę od zielonego, więziennego garniturka). Wychowawca ostatnio go opieprzył, że za dużo podań składa i że nic od niego dzisiaj nie przyjmie. Wychowawca ma obowiązek przyjąć tyle podań, ile tylko osadzony wyprodukuje. A produkuje – mój osadzony i każdy inny osadzony – podań bez liku. Trudno się temu dziwić, skoro oficjalną drogą trzeba prosić nawet o dezodorant. 

Cieszę się z radości pań, które do Turawy trafiły, nie zalajkuję fan page'a Wronek. 
Wracam do wieczornego niepokoju: czy mój osadzony już śpi, czy nękają go koszmary, czy nie marznie i dlaczego nie ma go przy mnie. 

Słowo na dziś

mur – mury więzienne są nie tylko ogrodzeniem fizycznym oddzielającym osadzonych od zwykłych ludzi – odgradzają dwa światy, rządzące się zupełnie innymi prawami, izolują je i dzielą, na złych i dobrych, gorszych i lepszych, czarnych i białych; lecz najgorsze mury więzienne są wewnątrz tych ceglanych, kamiennych lub betonowych spojonych zaprawą, to grupy ludzi zasłaniające coś lub odgradzające coś od czegoś. Wychowawcy. Strażnicy. Dyrektorzy. 

środa, 5 czerwca 2013

Dzień czterdziesty drugi: adwokat

Raz w tygodniu dzwonię do adwokata z pytaniem, czy ma dla mnie jakieś wieści. Standardowo odpowiada mi, że żadnych. Wtedy po kolei przepytuję go, czy w tej sprawie może coś się wydarzyło w ostatnim tygodniu. Nagle okazuje się, że owszem, w tej sprawie coś się wydarzyło w ostatnim tygodniu. Pytam więc, czy może w tamtej sprawie coś się wydarzyło w ostatnim tygodniu. Okazuje się, równie niespodziewanie, że i w tamtej sprawie coś się wydarzyło w ostatnim tygodniu. Czując, że jestem natarczywa i niekulturalna, zadaję ostatnie pytanie: „Czy może przypadkiem w jeszcze innej sprawie coś się wydarzyło w ostatnim tygodniu?”. Pan adwokat najpierw daje mi do zrozumienia, że jestem natarczywa i niekulturalna, a następnie zaskakuje mnie wiadomością, że w jeszcze innej sprawie coś się wydarzyło w ostatnim tygodniu. „Resztę proszę na maila!” – rzuca i kończy rozmowę. 

Chciałabym z nim porozmawiać o tym, jak jest traktowany mój osadzony, o tym, jakie fantastyczne wizje uwolnienia snuję (ze snem, w którym czołgiem wjeżdżam do zakładu karnego, a ostrzał prowadzi Sylvester Stallone, włącznie). Jestem niepoważna. Pan adwokat jest przecież zajętym człowiekiem, który nie będzie tracił czasu na bzdety. 

Dochodzi jednak do mnie, że to nie są bzdety. Czołg i Sylvester to niewątpliwie folkloryt, który może nadać moim relacjom z panem adwokatem cech wyjątkowości (pan mecenas zapamięta mnie tym lepiej i, za każdym razem, gdy będzie zajmował się sprawą mojego osadzonego, uśmiechnie się lekko pod okularem). Informacje na temat „spraw” to konkrety, które muszę z niego wyciągać kleszczami, jak noworodek zapierający się nóżkami przed wyjściem na świat. Czuję się podle, bo w natarczywy i niekulturalny sposób zadaję pytania, czuję się podle, bo wiem, że tych pytań w ogóle nie powinnam zadawać – w normalnym świecie odpowiedzi trafiałyby do mojej kieszeni same. W normalnym świecie pan adwokat lub jego sekretarka raz w tygodniu wysyłaliby do mnie wiadomość, informując o stanie spraw i nowych wydarzeniach. 

Dla pana adwokata sprawy mojego osadzonego to pryszczyk na dupie. Od jednego się zaczyna, potem pojawiają się kolejne, a gdy zajmą całą powierzchnię, to dupa boli. Wtedy adwokat udaje się do lekarza, obnaża dupę i, nie widząc, co na niej jest, pyta: „Panie doktorze, jak tam sprawy mojej dupy?”, na co lekarz mu odpowie: „Niewiele mogę panu powiedzieć.”. Po tygodniu ponownie obnaży dupę przed lekarzem, pytając: „Panie doktorze, czy może przypadkiem zaszły jakieś zmiany?” i w zamian usłyszy: „Żadnych zmian, panie mecenasie”. I już przy pierwszym pytaniu szczegółowym poczuje się natarczywie i niekulturalnie. 

Czasem nachodzi mnie taka refleksja, że pan mecenas traktuje mnie tak, jak wychowawcy traktują mojego osadzonego. Czasami. Wyganiam tę myśl szybko, bo mam zbyt dużo szacunku dla pana adwokata, by podejrzewać, że bliski i stały kontakt z prawem karnym może być szkodliwy tak samo dla mecenasa, jak wychowawcy. 

Wkrótce wielki test pana mecenasa. Trzymam za niego mocno kciuki, bo to te same kciuki, które trzymam za mojego osadzonego. 

Słowo na dziś


adwokat – gdzie te porady?! Liczę na obronę mojego osadzonego, lecz w obronie jego występuję naprawdę ja. 

wtorek, 4 czerwca 2013

Dzień czterdziesty pierwszy: wrażenia

Wstaję, siadam, czytam książkę. Próbuję. Przerywam. Wstaję. Czytam ogłoszenia na ścianie. Zerkam na okno. Widzę kraty. „Kapitał ludzki. projekt współfinansowany przez Unię Europejską w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego”. Kapitał ludzki. Wzdycham. Siadam. Czytam książkę. Zerkam na kraty. Widzę okno.

Zdążyłam tego dnia zaspać, objechać wypadek, zabłądzić w obcym mieście. Zerkam na kraty. Okno znika. Wszyscy siedzą spokojnie. Wiercę się. Przez niecałe siedemnaście miesięcy zdążę się uspokoić.

Zawieszony system, zaginiona kartka, zapodziane podanie, stracone ideały. Nie wierzyłam doniesieniom medialnym o warunkach panujących w polskich więzieniach. Znalazłam toaletę. Woń alkoholu, taniego tytoniu, brud oraz stracone ideały na niechlujnie położonych, śliskich od moczu kafelkach. „Kapitał ludzki” powieszono na ścianie. 

Słowo na dziś


kapitał – ani środków trwałych, ani aktywów finansowych nie posiadamy, majątku w gotówce czy papierach wartościowych tym bardziej; jedyne wartościowe papiery, jakie posiadamy, mój osadzony i ja, to nasze listy. Do grupy osób, które dysponują takim majątkiem, należą wychowawcy, cenzurujący każdy list. Tylko dorobek intelektualny i artystyczny budujemy. Obyśmy mogli z niego korzystać w przyszłości. 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Dzień czterdziesty: dobro

Dzień nie przyniósł żadnych zmian. Ten dzień nauczył mnie tylko jednego. W każdej sytuacji szukam dobra. Dziś mi to powiedziano wprost. 

Wiem, jakie dobro wyciągnę z mojego statusu konkubiny. Wiem, jakie dobro otrzyma mój osadzony. Każda sytuacja ma swoje dobre strony. 

Słowo na dziś


dobro – to, co pożyteczne, wartościowe, zgodne z nakazami etyki. To nasza dobroć, to pomyślność i pożytek. 

niedziela, 2 czerwca 2013

Dzień trzydziesty dziewiąty: rewizja

W piżamie, przy moim biurku, czuję się bezpieczna. Świecę jednak światło, bo trochę boję się ciemności. Mój osadzony już ma ciemno. 20.30 gaszenie świateł. 5.30 budzenie. Jak łatwo mi mówić, że dziś rano, choć dzień dopiero wstawał, czułam na ramionach ciężar tego świata. Łatwo mi tak pisać, bo ciężar tego świata jest niczym w porównaniu z ciężarem tamtego świata, świata mojego osadzonego. 

Poznaję światy, o których wiedziałam, ale do których trafić nigdy nie pragnęłam. Podobnie jak nie planowałam pojechać do Indii . Teraz myślę, że wolałabym trafić do Indii niż odkrywać wszystko to, z czym mam na co dzień do czynienia. 

Rewizja w półotwartym zakładzie karnym dla odwiedzających polega na tym, że z kieszeni wyjmuje się wszystko (czyli chusteczki, gotówkę, długopis, kluczyk od szafki depozytowej). Przechodzi się przez bramkę skanującą, a następnie strażnik ręcznym skanerem „udaje”, że skanuje. Rewizja w zamkniętym zakładzie karnym była o wiele bardziej drobiazgowa, strażnik między innymi dokładnie mnie omacał poza skanowaniem, ale i tak największym zaciekawieniem jego cieszył się długopis (sądząc po tym, jak długo rozkręcał go na elementy) oraz chusteczka higieniczna przy nim wyjęta z nowo otwartej paczki. Chusteczkę rozłożył na warstwy i każdą z nich oglądał, wąchał, macał. Szukał narkotyków, najpewniej. Brzydziłam się później płakać w tę chusteczkę, ale jeszcze bardziej brzydziłam się płakać w rękaw. 

Nie chcę wiedzieć, jak wygląda rewizja osadzonych po widzeniu w wykonaniu jednego strażnika. Nie chcę, a wiem. Strażnik broni złych ludzi przed czym? Przed złem? Moja definicja zła jednak jest zupełnie inna i mój osadzony, w przeciwieństwie do jednego ze strażników, nie jest zły. Zły jest strażnik i to jego powinno się poddać nie tylko rewizji osobistej, ale rewizji służbowej także. Trzeba jego mózg zrewidować, bo to chory człowiek. Zły człowiek. 

Zaczynam marzyć o wyjeździe do Indii…

Słowo na dziś

rewizja – w wyniku rewizji otrzymujemy dowody przestępstwa, by do niej doszło, musi być podejrzenie przestępstwa; to jedno z najohydniejszych domniemań – podobno są ludzie, którzy zakładają, że inni ludzie nic tylko przestępstwa popełniają. Ci ludzie na przykład wstawiają do sklepów szafki depozytowe, bo inni ludzie do sklepów chodzą tylko po to, by kraść. Tak samo czyni strażnik mojego osadzonego: rewiduje nie dlatego, że podejrzewa, lecz dlatego, że on wie. To człowiek, którego trzeba leczyć, a nie pozwalać mu się wyżywać na osadzonych. Nie zamierzam poddawać tej opini ponownej ocenie, by dokonać w niej zmian. Zamierzam doprowadzić do kontroli w tej instytucji, nawet jeśli miałabym się odwoływać do sądów wyższej instancji, bo te niższe odrzuciłyby moje wnioski. A wszystkie teksty przechodziłyby ostateczną korektę przed drukiem. 

sobota, 1 czerwca 2013

Dzień trzydziesty ósmy: intelekt

„Kiedy mogę odebrać rzeczy z depozytu?” – grzecznie pytam pana generała w okienku. Generał musi się zastanowić, nim odpowie. Z wysiłkiem w końcu mówi: „W ostatnią sobotę miesiąca” – oddycha z ulgą i reflektuje się po chwili – „Każdą” – dodaje. Bez ukrytej złośliwości usiłuję dowiedzieć się więcej: „Tylko w każdą ostatnią sobotę miesiąca?”. Generał sapie. Odbieram mu gwiazdkę czy belkę. Major sapie. „Także w środy”. „Och, jak dobrze, czyli jeśli w środę przyjadę, będę mogła odebrać rzeczy z depozytu?”. Muszę mu oddać belkę lub gwiazdkę. Odpowiada błyskawicznie, bez zastanowienia: „Tak!” – wyraźnie zadowolony, że mógł udzielić tak precyzyjnej informacji. Nie daję za wygraną, muszę być pewna, że mam do czynienia z generałem. „W jakich godzinach w sobotę?”. Na jego czoło wstąpiły krople potu, ciekawe, co gromadzi mu się pod pachami, w niewygodnym mundurze, z nieoddychającego materiału. Wypatruje następnego petenta, żeby się mnie pozbyć, ale ratunek w postaci kolejnej zgnębionej konkubiny, wyżywającej się na biednym generale, nie nadchodzi. 

Nie dowiedziałam się, w jakich godzinach mogę w „każdą ostatnią sobotę miesiąca” zjawić się, by w depozycie odebrać rzeczy mojego osadzonego, których nie wolno mu tu trzymać. Nie dowiedziałam się także, gdzie ów depozyt jest. Mam cichą nadzieję, że jego dyrektorem nie jest ten generał, prezentujący średni poziom intelektualny mundurowej i cywilnej obsługi zakładów karnych. Przynajmniej z tym poziomem ja się osobiście do tej pory spotkałam, a raporty składane mi przez mojego osadzonego tylko to wrażenie potwierdzają. 

Jest jeden obrzydliwy element tego koszmaru – wszystko jest okropne, ale jedna rzecz mnie paraliżuje. To, że na każdym kroku muszę się poniżać przed ludźmi, którzy intelektem, wykształceniem i wiedzą, jak również doświadczeniem życiowym i empatią nie dorastają mi nawet do półpięty. Nie piszę tego, jako typowa przedstawicielka wielkomiejskiego establishmentu, która patrzy na wszystkich z góry. Piszę o tym, co widzę. A widzę, w czyich rękach leży los i dobro mojego osadzonego. Od czyjej złamanej ambicji zależy jego spokój. Ludzie nie lubią mądrzejszych od siebie, a po moim osadzonym widać od razu, że jest mądrzejszy. On jednak – na szczęście – potrafi się choć trochę maskować; ja nie. Jestem mu bardziej szkodą niż pożytkiem. 

Skłaniam głowę przed generałem, by nie dostrzegł rozbawienia w moich oczach. Odchodzę, tłumiąc wybuchający we mnie śmiech. Nie jestem sama. Państwo stojący obok okienka uśmiechają się kącikiem ust. Wiedzą, że ja wiem, że oni wiedzą. 

Słowo na dziś


intelekt – jeśli jest to całokształt wiedzy i zdolności umysłowych człowieka, to niektórzy ludzie, coraz bardziej się upewniam, wyobrażony wartością ujemną. Kropka.