piątek, 31 maja 2013

Dzień trzydziesty siódmy: głosy

Słyszę głosy. Pierwszy raz w życiu mnie to spotyka. Wiele ludzi skarżyło się na słyszenie głosów – znajomi, rodzina, czytałam dzienniki siostry Faustyny, która także głosy słyszała, jednak mnie się to nigdy nie przytrafiło. Do teraz. 

Codziennie słyszę głos mojego osadzonego. Dzwoni do mnie po odstaniu w kolejce dziesięć, dwadzieścia minut, czasem dłużej. Od ósmej rano hipnotyzuję telefon i czekam na jego głos. Zaczyna pewnie, a pod koniec rozmowy głos mu się zwykle łamie. Czasem wtedy, gdy wspominam o czymś, co robiliśmy razem, czasem, gdy przekazuję pozdrowienia od przyjaciół. Słucham jego głosu, złakniona niego samego. Jego oczu, gęstych włosów, jego dotyku. Za cały dotyk teraz musi mi wystarczyć rozmowa telefoniczna. Za całą pieszczotę – jego głos.

Nie wiem, co mogę jeszcze zrobić, by go stamtąd wydostać. Nie wiem, jakie siły mam wykrzesać z siebie i nie wiem, jakie skały poruszyć. Wiem jedno, jeśli nie będę miała jego, to jakby mnie nie było. Dlatego właśnie słyszę głosy, słabnę. 

Wchodzę do kuchni, w której ktoś  – mój osadzony – właśnie skończył rozmowę, słyszę jeszcze jej echo. Gdy nasłuchuję słów dogasających, z pokoju dochodzi szept – to mój osadzony mówi do kogoś. Słyszę go wszędzie, wkładam głowę do szafy, by go nie słyszeć, a przecież właśnie słyszeć go chcę, cały czas, cały czas. 

Szaleję bez niego. 

Słowo na dziś


głos – żyje, skoro go słyszę, to żyje, bo głosy wydają istoty żyjące, choć to także inne bodźce zewnętrzne oddziałujące na zmysł słuchu – może szaleństwo moje tak się objawia, że zewnętrznym bodźcem jest jakikolwiek hałas w głos mojego osadzonego przekształcony? Zdolność mówienia ma, mówi do mnie, przez telefon, codziennie, ma taki nakaz wewnętrzny? – nie, ma pragnienie. Nie ma jednak prawa wypowiedzi, jest traktowany przedmiotowo przez swoich „wychowawców”, przepraszam, nie potrafię ich traktować poważnie. Nie może mieć zdania, nie może mieć opinii, a sąd? Sąd? Roześmieję się tylko pusto. Sąd się śmieje ostatni. 

czwartek, 30 maja 2013

Dzień trzydziesty szósty: rozdarta koperta


Nie potrafię uwierzyć, że dziś mija trzydzieści sześć dni rozstania. Mała uroczystość, taka na odwrót. Kto powiedział, że świętować można tylko okrągłe i radosne rocznice? Trzydzieści sześć to piękna liczba, babilońska. Jak i Babilon, z którego w jakiś sposób muszę wyrwać mojego osadzonego. 

Codziennie kilkakrotnie sprawdzam skrzynkę, czy przypadkiem nie przyszedł list. Korespondencja mojego osadzonego i moja jest sprawdzana uważniej niż innych osadzonych. Wszyscy inni skazani – według doniesienia przez telefon – dostają swoje listy przed południem, jedynie mój osadzony po południu. W jednym z ostatnich listów pozdrowiłam panów czytających. W pierwszym odruchu, biorąc pod uwagę statystyki czytelnictwa w Polsce, chciałam im pogratulować osiągnięcia poziomu wyższego niż średnia krajowa. Moich listów już było na jedną trzecią książki, mój osadzony wyprodukował te brakujące dwie trzecie, a minął miesiąc pisania do siebie. Ostrożność nakazała mi się wycofać z takich słów, ale mimo wszystko pozdrowienia zostawiłam, jak również wyraziłam żal, że muszą czytać to wszystko, a przecież oboje piszemy niewyraźnie. Wyobrażam sobie jednak, że piszemy nieco lepiej niż średnia więzienna. 

To też skłania mnie do ciągłego rozpatrywania rozdartej koperty. Jeden z pierwszych listów z drugiego miejsca osadzenia, datowany na 9–10 maja znalazłam w skrzynce na listy raptem parę dni temu. Wyjmując go późnym popołudniem, byłam zdziwiona, że tam w ogóle jest. Sprawdzałam skrzynkę rano i po powrocie z pracy – nie było nic. O tej porze listonosz nie chodzi. Kto, do licha, zostawił w skrzynce list od mojego osadzonego, w rozdartej kopercie, z wyjętymi z niej wszystkimi kartkami poza jedną, pierwszą… 

Ta jedna kartka, pierwsza, skłania do myślenia, że to jednak Poczta Polska zawaliła. Jeśli nie, to niech wszystkie furie zaatakują tych, którzy ten list czytali! To pierwszy list z nowego miejsca osadzenia, z momentu, gdy bałam się o niego najbardziej w życiu, gdy nocami nie spałam, zastanawiając się, czy on jeszcze żyje, a jeśli żyje, to jak żyje! Teraz wiem dopiero, trzy tygodnie po wydarzeniach, jak było mu ciężko. Że marzł nocami, nie mogąc spać, bo bluza z kapturem jest zakazana. Że obawiał się najbardziej na świecie tego, że nie przyjadę, a jak ja, jego konkubina, miałabym nie przyjechać…? Jak miałabym go zostawić? Jego? Moje szczęście, moje życie… 

Moje życie jest jak ta rozdarta koperta, została w nim tylko jedna kartka, wszystkie inne są wyjęte, położone osobno. 

Słowo na dziś

koperta – płaska torebka papierowa do przesyłania korespondencji. Nic słownik nie podaje, że może być A5, A4, B5 i tak dalej, że może być z bąbelkami lub usztywniana. Tym bardziej ani słowa nie ma na temat tego, że koperta przechowuje to, co dla mnie najcenniejsze: słowa mojego osadzonego. Lub informacje na temat kredytu bankowego. Albo rachunek za prąd, którego za ten miesiąc jeszcze nie zapłaciłam. Koperta to jeden z najważniejszych przedmiotów i, rozdzierając ją, powinniśmy o tym pamiętać. Ty szujo zaś, która rozdarła kopertę z listem od mojego osadzonego, który powinien był do mnie przyjść dawno temu, a przez twoją ohydną ciekawość został gdzieś zatrzymany, ty szujo, niech cię harpie wydymają, a niech tam, niech cię harpie i furie dymają, bez przerwy.

środa, 29 maja 2013

Dzień trzydziesty piąty: czas


„Zabijać czas” – w większości listów od mojego osadzonego pojawiają się te słowa. Tak bardzo tego nie lubię. Łatwo jednak mnie myśleć, że zabijanie czasu nie jest dobre. Czasem ciągnie się każda chwila i każda sekunda zabija coś w człowieku. Jeśli jednak musisz przetrwać cały dzień: od włączenia prądu rano do wyłączenia prądu wieczorem, może wtedy zabijanie czasu jest zgodne z prawem dżungli? Nie zabijesz czasu – nie przetrwasz?

„Jestem licznikiem: wielkim licznikiem od widzenia do widzenia i mały licznikiem od telefonu do telefonu”. Nie tylko zabija czas, ale i go przelicza, a walutą są telefony i widzenia. Nasz problem tkwi w tym, że czerwiec ma pięć weekendów, a widzenia dozwolone w miesiącu są trzy. Jak podzielić pięć przez trzy, jak przyspieszyć wielki licznik…?

„Przetwarzać czas, już wiem, że nie zabijać, ale przetwarzać czas trzeba” – napisał mój osadzony w liście, który dostałam dzisiaj. Czekałam na tę chwilę z obawą i z nadzieją. Obawą, bo znaczy to, że się już przystosował; z nadzieją, bo będzie mu łatwiej przetrwać ten czas. 

Czas, którego my nie mamy. Żal mi każdej sekundy, której nie spędzam z nim. Żal każdego zachodu słońca. Żal wszystkich śniadań, które zjadam sama i żal tych rozmów, których nigdy nie odbędziemy. Żal mi uśmiechów, których nie widzę i żal łez, których nie mogę osuszyć. Tęsknię. Gdy mój osadzony postanowił czas przetwarzać, ja pragnę go zabijać. Niech minie jak najszybciej. 

Słowo na dziś

czas – nieprzerwany ciąg chwil, a każdą chwilę bez mojego osadzonego bym chciała zapomnień, wyrzucić, nie przeżywać jej; coś się dzieje w tym ciągu, w tym momencie, o tej porze, coś, w czym nie uczestniczę i tak czas nie ma jedności z miejscem, bo ja tu, on tam, a czas biegnie i stosownej pory nie ma, bo ucieka, zmyka i tylko obliczam, ile jeszcze bez niego i zawsze, zawsze za dużo...

wtorek, 28 maja 2013

Dzień trzydziesty czwarty: proste sprawy


Skomplikowane wiodę życie. Nie mogę wszystkim powiedzieć o tym, co się dzieje, trzeba zmyślać, kręcić, owijać w bawełnę, niedopowiadać, sugerować, lecz nie potwierdzać, wreszcie – uciekać od odpowiedzi. Każde słowo plącze mi się z innymi słowami, nie zawsze pamiętam, co powiedziałam jednej osobie miesiąc temu, a co teraz jej powiem. Na warstwę nakładają się kolejne warstwy. Powstaje tort, na który w ogóle nie mam ochoty. 

Tort składa się z prostych rzeczy, prostych składników. Dopiero poskładane w całość, dają wyszukany rezultat. Jednak przesada ze składnikami, ich skomplikowanie, może sprawić, że nadawał się będzie do wyrzygania, a nie do zjedzenia ze smakiem. Podobnie jest z życiem. Lawirowanie między trzema życiami, które prowadzę, powoduje, że mój tort stał się nie tylko przekombinowany, ale wręcz nie nadaje się do konsumpcji. Marzę o prostych sprawach. 

Chciałabym powiedzieć wprost wszystkim, że mój osadzony jest osadzonym. Że walczę o niego na każdym odcinku. Że przechodzę przez takie rzeczy, przez które żaden człowiek nie powinien przechodzić i chwilami od tego szaleję. Tymczasem z udawanym spokojem zjadam przypadający na dzisiaj kawałek tortu, a później wymiotuję nim, oczyszczając duszę i ciało. 

Życzę Wam, by Wasz tort był skomponowany w idealnych proporcjach. 

Nie ma dziś słowa. Brak mi słów, wszystkie słowa wyplułam dzisiaj z niesmakiem. 

poniedziałek, 27 maja 2013

Dzień trzydziesty trzeci: telefon do przyjaciela

Banalne sprawy stają się prawdziwe, gdy się z nimi mierzy w nieszczęściu. „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. Powiem inaczej. Prawdziwych przyjaciół nie trzeba poznawać, oni po prostu są. Najważniejsze, by rozpoznać, kto do nich nie należy.

To, co dla mnie jest źródłem nieustającego cierpienia, dla niektórych jest przyczyną do obdzwonienia wszystkich chyba znajomych i opowiedzenia, co to się mojemu osadzonemu przytrafiło. Inni zaś, słysząc, że mój osadzony ma kłopoty i potrzebuje pomocy, nagle mają coś do zrobienia. Wreszcie ostatni z tych ludzi, których wystrzegać w życiu należy się jak najpilniej, od razu wyczują, że zwolniło się miejsce, na które można wskoczyć. Najmniej groźni są ci, którzy po prostu chcą zaspokoić własną ciekawość i piszą, i dzwonią, i atakują, a oferują ochy, achy i jeszcze inne, nieznane mi, westchnienia. 

Nie mam czasu na puste współczucie. Nie mam ochoty na podsiadywaczy. Nie chcę mieć do czynienia z zapracowanymi. Na myśl o plotkarzach zaś chce mi się rzygać. 

Każdy z nas powiedział kiedyś złe słowo o bliźnim. Każdy ma na sumieniu krzywy wzrok. Ja też i mój osadzony. I ty też, czytelniku. Ale czy plotka, którą rozpuściłam o szkolnych latach koleżanki, może jej życie zrujnować? A wiadomość o tym, gdzie trafił mój osadzony, owszem, może, ostatecznie dobić to, co usiłuję ratować. I po co to komu? Jaki „przyjaciel” ma z tego pożytek? 

Mój osadzony podał mi kilka nazwisk ludzi, z którymi prosi, bym się skontaktowała. Przed kilkoma osobami się broniłam. W jednym przypadku, przyznaję, pomyliłam się. W drugim słusznie powstrzymałam język. Powiedziałam: „Ma kłopoty”. W trzecim przypadku zaufałam osadzonemu. Błąd. Skazańcom się nie wierzy. Powinnam była zaufać mojej intuicji, konkubenckiej intuicji, która podpowiadała: temu człowiekowi nie mów ani słowa. Dziś wie już pół Polski. Dzięki, „przyjacielu”. 

Nie ufajcie ludziom, ludzie. 

Słowo na dziś

przyjaciel – bliskie, serdeczne stosunki, okazywanie sympatii, sprzyjanie komuś lub czemuś – takie to, wydawałoby się, proste. A jednak nie. Sprzyjanie to, jak widać, obgadanie. Świat na zewnątrz jest taki sam, jak ten świat więzienny. Manewrujemy między strażnikami, a omijać trzeba ludzkie rafy, bo zatoniemy. 

niedziela, 26 maja 2013

Dzień trzydziesty drugi: paczka żywnościowa


„Nazwisko” – rzuca pan z okienka, pan o nieznanej mi dystynkcji (nie wierzę, że to także sierżant; gdyby był sierżantem, nie siedziałby w okienku paczkowym, lecz w okienku o wyższej randze). „Ewa Kowalska córka Adama”, recytuję nauczona. „Dla kogo” – pytanie mnie zbija z tropu i już chcę odpowiedzieć, jak mnie wyszkolono przez ostatni miesiąc „Mój Osadzony syn Adama”, lecz po ułamku sekundy reflektuję się i pewnym głosem mówię: „Stanisław Adamski syn Józefa”. 

Paczka żywnościowa, o wadze nieprzekraczającej pięciu kilogramów, przysługuje osadzonym raz na kwartał. Kwartał kalendarzowy, nie kwartał odsiadki. Mój osadzony trafił do aresztu śledczego 25 kwietnia, w pierwszym miesiącu drugiego kwartału. Po czterech dniach przyznał się, że zjadł w tym czasie może dwie kromki suchego chleba i jajko. W pierwszej chwili wyobraziłam sobie, że nie wyjdzie stamtąd nigdy, bo zniknie. W drugiej – uświadomiłam sobie, że nie zniknie, lecz umrze. Przypomniałam sobie o tym, że w krakowskim Areszcie Śledczym przy ul. Montelupich skuteczną głodówkę zastosował pewien Rumun. „Skuteczną” znaczy w tym przypadku „ostateczną”. „Nie znikaj” – błagał mnie w tych pierwszych dniach mój osadzony. „Nie znikaj” – błagałam go ja, jego konkubina, wiedząc, że moje „nie znikaj” znaczy „jedz”… 

W zakładach karnych obowiązują normy żywieniowe. Mojemu osadzonemu przysługują 2600 kalorii dziennie. Kalorie wypełnia się tłuszczem. Kawałek kiełbasy na kolację zalewa się tłustą masą, z konserwy na kolację nie usuwa się tłuszczu. Wspomniane 2600 kalorii to złe kalorie, zdrowie trzeba sobie zapewnić samodzielnie lub polegać na rodzinie i żywnościowych paczkach. Jak jednak przetrwać na jednej, pięciokilogramowej paczce, kwartał?

Dochodzę do tego, kim jest Stanisław Adamski syn Józefa i dlaczego to jemu podawałam paczkę w tym miesiącu. Osadzeni, którzy nie mają bliskich na zewnątrz lub ich rodzin nie stać na zakup paczek (odrzucam możliwość celowego nieudzielania pomocy przez rodzinę komuś, kto trafił za kratki, choć domyślam się, że i tak się zdarza), za jakąś część paczki lub innych dóbr oddają swoje prawo do cokwartalnego świętego Mikołaja. Takim kimś jest Stanisław Adamski syn Józefa. 

Mój osadzony nie zniknie. Przekazałam mu już po raz drugi podstawowe artykuły spożywcze, w których więcej jest „żywności” niż tłuszczu. Nie udało mi się tym razem przepchnąć nieco więcej niż przepisowe pięć kilogramów (poprzednio to przeszło). Biorąc żółty ser z rąk pana o nieznanej mi dystynkcji, przysięgłam sobie, że gdy wyjdę z finansowych nizin, raz na kwartał udam się do dowolnego zakładu karnego i będę paczkę żywnościową przekazywać dowolnemu osadzonemu lub osadzonej. Każdy sierżant mi powie, kto nie uzyskuje paczek z zewnątrz. 

Słowo na dziś

paczka – w foliowej torbie z logo dyskontu, w kartonie po butach, opisana imieniem, nazwiskiem i otczestwem jest wsparciem żołądków, formy fizycznej i zdrowia osadzonego. To nie są po prostu opakowane przedmioty przygotowane do przewiezienia lub przesłania, którym nadano kształt prostopadłościanu. To symbol, mówiący: „Jestem, czekam, dbam o Ciebie, ja, Ewa Kowalska córka Adama, konkubina.”. 

sobota, 25 maja 2013

Dzień trzydziesty pierwszy: alkohol


Jeden ma na imię Wiesław, drugi – nie wiem jak. Obaj mają ponad siedemdziesiąt lat, jeden bardziej ponad, drugi mniej ponad. Każdy trafił – podobnie jak mój osadzony – po raz pierwszy do zakładu karnego. Jeden na nieco krócej, drugi – nieco dłużej niż dwa lata. Łączy ich więcej niż to, że znaleźli się w czteroosobowej celi z moim osadzonym oraz tzw. Młodym i wieczorami, przez zgaszeniem światła, grają w tysiąca. Dwaj dziadkowie, Wiesław i drugi, Nie-Pamiętam-Jak-Go-Wołają, mają przede wszystkim wyrok za dokładnie to samo przestępstwo. Prowadzenie pojazdu mechanicznego pod wpływem alkoholu. 

Wiesław mianowicie jechał wiejską, niebrukowaną ścieżką po flaszkę, bo mu się w domu skończył alkohol, ten drugi jechał ścieżką osiedlową, nie wiem po co. Nie pierwszy raz tymi ścieżkami jechali po pijaku, nie pierwszy raz ich zgarnięto. „Od zawiasów do odwieszki” – tak można streścić ich historię. Dzięki nałogowi mogą teraz grać w tysiąca z moim osadzonym i z Młodym. 
Nałóg ich zresztą nie męczy. Nie są alkoholikami sensu stricto, lubią wypić po polsku, jak pewien Prezydent tego kraju, jak pewien Biskup aktualnie znad morza, jak masa innych Polakow, którym się w domu kończy alkohol i po wiejskiej dróżce kręcą pedałami, by jak najszybciej dowieść flaszkę na imprezę. 

Na marginesie: prześladuje mnie pewne wspomnienie. Prawie dwadzieścia lat temu uczestniczyłam w imprezie wyjazdowej odbywającej się w domku na wsi, na której – podobnie jak dziadkom z celi mojego osadzonego – skończył się alkohol. Dwaj koledzy wsiedli do dwóch samochodów i pojechali do pobliskiej miejscowości (raptem kilka kilometrów) po dostawę. Na wiejskiej, krętej drodze zamierzali się ścigać. Nie potrafię przeliczyć wypitych przez nich wcześniej kieliszków wódki na promile, zresztą, nawet nie pamiętam, ile alkoholu wtedy zeszło. Przypominam sobie jedynie, że obaj kierowcy z trudem do swoich samochodów wsiadali. Wrócili z nowym zapasem, impreza się nie skończyła do rana, następnego dnia z trudem wyszliśmy na słońce i na trawę. Każdy z nas choćby ze słyszenia zna takie historie, część zna je z autopsji. 

Wic na tym polega, że pierwszy z odważnych kierowców jest w tej chwili adwokatem, ekspertem od jednej z największych afer III RP, drugi z nich zaś został sędzią, orzeka w sprawach karnych. Trafiają do niego zatem także tacy dziadkowie, z jakimi przebywa w celi mój osadzony. Ciekawe, czy skazując Wiesława, bo zbieżność terytorialna pozwala mi snuć przypuszczenie, że to sędzia-kierowca wydał wyrok na Wiesława, wspomniał swoją młodzieńczą przygodę.

Wiesław, jego Nie-Pamiętam-Jak-Go-Wołają kolega i nie wiem ilu z zatrzymanych wczoraj 310 nietrzeźwych kierowców pojazdów mechanicznych (statystyki nie umożliwiają podziału na rowerzystów i kierowców samochodów lub motocykli) trafili do aresztów i do zakładów karnych. W przypadku dwudziestolatka, który pijany prowadził samochód, zabił kogoś, rozumiem resocjalizację. Jak jednak resocjalizować Wiesława? Utrzymujemy go w zakładzie karnym wszyscy, podatnicy, Wiesław jest nawet zadowolony z pobytu, bo ma spokój, jedzenie dostarczają, jest cieplej niż w domu. Wprawdzie wódki tu nie ma, ale jak wyjdzie, to będzie znowu. Taniej byłoby Wiesławowi na koszt podatników dostarczać tę wódkę do domu, by nie musiał na rowerze jechać, gdy mu się skończy. 

Podobnie mój osadzony, który wprawdzie odróżnia się w popełnionym przestępstwie od Wiesława i jego kolegi. Jednak obciąża nasze kieszenie w takim samym stopniu, kompletnie bez sensu. 
Bez sensu jest także to, że na dziś wieczór nie zatroszczyłam się o butelkę wina, co znaczy, że na trzeźwo pójdę po nią do sklepu. Bez sensu, bo po pijaku złapana, miałabym szansę przysłużyć się państwu z policji do podniesienia statystyk. 

Słowo na dziś

alkohol – niby tylko napój o właściwościach odurzających lub związek organiczny stosowany jako rozpuszczalnik, a w rzeczywistości potężne narzędzie służące do budowania statystyk osiągnięć policji i sądów w Polsce; także sposób na testowanie prawdziwego Polaka („Z nami się nie napijesz? Nie nasz jesteś.”). W tym ostatnim znaczeniu, jak widać, wymienialny z grą w tysiąca.

piątek, 24 maja 2013

Dzień trzydziesty: zrezygnowanie


Chwilami ogarnia mnie zrezygnowanie. Ponieważ (hierarchizując):
  • sąd odrzuca zażalenie, choć to sąd popełnił błędy (zgodnie z wykładnią adwokata: sąd nie może się przyznać do błędu, bo sędzia dostanie punkty karne – a niech je dostanie! I poza punktami karnymi, niech sądowi wszystkie szyby w oknach popękają),
  • adwokat zapomina sprawdzić zakładkę i prawie przegapia termin (co on by zrobił beze mnie; szkoda, że to ja mu płacę, a nie on mnie za asystowanie przy sprawie),
  • wychowawca nadaje się do poddania go resocjalizacji, a nie do resocjalizowania innych (specjalizacja: groźby zastosowania nieistniejących kar),
  • Człowiek okazuje się po prostu dyrektorem, a nie dyrektorem-człowiekiem,
  • z przyjaciela wychodzi sukinsyn,  
  • mój osadzony poddaje się, zamiast robić coś, co może mi pomóc jemu pomóc. 

Wszystkie moje działania nie tylko nie przynoszą spodziewanych rezultatów, ale, przeciwnie, skutkują odwrotnością. Pogarszają de facto i tak trudną sytuację. Czuję, że lepiej nie robić nic. Nie wychodzić z inicjatywą, nie szukać sposobów rozwiązania problemów, nie prosić o pomoc. Nie potrafię tak. To są więzienne niepisane punkty regulaminu przetrwania.

Opadają mi ręce i kamienieją. Nie sięgam wzwyż, nie sięgam przed siebie, zataczam koło moimi kamiennymi rękoma i tylko w tym, kamiennym kręgu, poruszam się. Zza mojego muru opowiadam o tym, co się dzieje, nie patrząc ludziom w oczy. Zrezygnowanie mnie ogarnia, a jednocześnie nie potrafię zrezygnować z życia, z radości, z uśmiechu, z wina, ze szczęścia. Uprawiam mój ogródek. Choć zgadzam się z Kandydem, że świat, w którym żyjemy, nie jest najlepszym z możliwych, to mój ogródek w niczym nie przypomina ogródka Kandyda. 

Słowo na dziś

zrezygnowanie – powoli godzę się z przykrą sytuacją, powoli rezygnuję z prób rozwiązania problemów, nie moich problemów, lecz mojego osadzonego. Powoli i nieuchronnie osiągam zrezygnowaną stabilizację. 

czwartek, 23 maja 2013

Dzień dwudziesty dziewiąty: pomoc


Mam wrażenie, że każdym postem krzyczę POMOCY. Codziennie wielokrotnie dzwonię do ludzi, proszę o pomoc. Lub nie proszę; stawiam ich w sytuacji bez wyjścia, gram na ich emocjach, perfidnie wrabiam ich w pomoc sobie i mojemu osadzonemu. Jeśli po pierwszych moich słowach: „Mój osadzony jest w więzieniu” człowiek nie powie: „Spadaj”, to jest już mój. Nie odmówi pomocy. 

Jednocześnie sama jestem źródłem nieocenionej pomocy dla mojego osadzonego. Nie wiem, jak by poradził sobie za kratkami beze mnie. Nie wiem, kto mógłby to wszystko zrobić. Podawać paczki, rozmawiać z dyrektorami, manipulować sierżantami… 

Może ta moja pomoc jest kompletnie bez sensu? Moje działania – idiotyczne? Moje starania bezcelowe? Mój osadzony popełnił błąd, powinien ponieść karę, ale jak wierzyć w sprawiedliwość, jeśli jego błąd był kretyński, a kara niewspółmierna do czynu? Sprawiedliwość to także relacja między czynem a karą; ślady Hammurabiego wprawdzie już zatarte dawno, ale jest w jego kodeksie pewien zamysł frapujący mnie od dwudziestu dziewięciu dni. Łatwo wybić oko temu, kto wybił komuś oko, w ramach sprawiedliwości jeden do jeden. Trudniej zabić człowieka za to, że zabił kogoś. Jeszcze trudniej odebrać biedakowi pieniądze, które ukradł. Tu Hammurabi się kończy, zaczyna nasze, współczesne prawo. Jakże łatwo więc odizolować biedaka od społeczeństwa, by nie kradł dalej. Co jednak potem? Co, gdy biedak wyjdzie? Będzie potrzebował pomocy. 

Nikt nie jest samodzielnym atomem, który musi sobie sam poradzić. Dlatego krzyczę pomocy, dlatego oferuję pomoc. Jeśli wiesz, że mogę Ci pomóc, powiedz mi o tym. Kłopoty moje i mojego osadzonego zaczęły się właśnie od tego, że nie powiedział mi: „Moja konkubino, potrzebuję pomocy”. Proście o pomoc, a będzie Wam dana. 

Słowo na dziś

pomoc – tak, dla dobra innej osoby trzeba działać, sprawiać, by sytuacja stała się mniej uciążliwa. Więcej żadnej pomocy nie potrzebuję, lecz brakuje mi bezwarunkowości w tych definicjach; pomoc powinno się definiować dodatkowo przez uznanie, że pomaga się po prostu.

środa, 22 maja 2013

Dzień dwudziesty ósmy: kolory


Barwy otoczenia są tą właściwością środowiska, która w normalnych warunkach rzadko bywa przedmiotem koncentracji uwagi i kontemplacji. […] Trudno zaprzeczyć, że więzienia i ich najbliższą przestrzeń – wewnętrzne podwórka i place spacerowe – cechuje zauważalne ubóstwo barw. […] Ubóstwo barw w środowisku więziennym jest zdaniem J. Sikory czynnikiem, który w sposób zdecydowanie negatywny wpływa na procesy emocjonalno-motywacyjne oraz stan układu nerwowego więźniów [S i k o r a, 1971].

Przeczytałam to dopiero kilka dni temu, choć zakładka z tym blogiem była otwarta już od dłuższego czasu. Instynktownie wyczułam, że kolor ma duże znaczenie dla mojego osadzonego – nie konkretnie i wyjątkowo dla niego, lecz ogólnie. Pozbawienie możliwości oglądania świata, szczególnie świata, w którym wybucha majowa zieleń, corocznie odbierające mi dech w piersiach zjawisko, i w zamian oferowanie widoku na szaro-bure mury z odpadającym tynkiem, to kara nie tylko bezduszna, ale i bezrefleksyjna. Świat postrzegamy nie zawsze za pośrednictwem słów i kształtów, ale – ponoć – częściej patrząc na jego kolory. Kolory budzą emocje. Emocje gromadzą się w człowieku. Osadzony nie ma jak rozładować emocji. Kolor czerwony wzbudza agresję, kolor zielony tonuje emocje i relaksuje.

Moja intuicja wyraziła się w tym, że niektóre listy piszę do mojego osadzonego zielonym długopisem, inne – fioletowym. Czasem robię niezdarne kolorowe rysunki na marginesach. Ciągle boję się wysłać mu zdjęcia, bo trudno mi przewidzieć, kto i jaki z nich pożytek uczyni. Robię więc dla niego opisy zdjęć, które nigdy nie powstały. Na przykład pierwszego dnia, gdy już wyszedł z domu, a ja nawet nie odwróciłam głowy za nim, przed wyjściem do pracy popatrzyłam przez okno. Pomyślałam, że jutro zrobię zdjęcie drzewom, bo jutro będą już białe, a dziś jest ostatni dzień zielonych pączków na brunatnych gałęziach. Słońce prześlizgiwało się po konarach, pracowicie i powoli otwierając pączek za pączkiem. Pomyślałam też, że jutro będziemy razem patrzyć na debiutantki majowe w białych sukienkach do kolan. Tego zdjęcia „jutro” nie zrobiłam, bo „jutro” rano stałam w kolejce, starając się o widzenie. Zdążyłam tylko odwrócić głowę ku oknu, białe księżniczki już stały tam, gotowe, ale tego dnia nikt nie był nimi zainteresowany. Zdjęcie niezrobione „jutro” opisałam mojemu osadzonemu w liście. 

Kolor to jednak coś więcej. Kolor zależy od światła, a światła w miejscu, do którego trafił mój osadzony nie ma. Bez światła wszystko traci kształt, formę, jest pozbawione koloru. Panuje jednolitość. Swoista demokracja, w której każdy jest równie niewidoczny.

Zrozumiałam wreszcie, dlaczego osadzonych przebiera się w zielone „garnitury”, źle skrojone i niedopasowane do figur. Mają łagodzić ich obyczaje i sprawiać, by żyli w całorocznym maju, ukrywając na cały czas odbywania kary pączkującą w nich debiutantkę. A może doszukuję się głębszej myśli tam, gdzie jej nie ma? Zdecydowanie tak. Doszukiwanie się głębszej myśli tam, gdzie myśli bezprzymiotnikowej brak, to gmeranie za igłą w stogu siana.

Słowo na dziś

kolor – to właściwość przedmiotu postrzegana wzrokowo, jak jednak nazwać kolor w świecie kolorów pozbawionym? 

Sikora J. (1971): Znaczenie barw w życiu człowieka i w warunkach izolacji więziennej. „Przegląd penitencjarny i kryminologiczny”, nr 1. 

wtorek, 21 maja 2013

Dzień dwudziesty siódmy: telefon


Nie tylko Poczta Polska korzysta na obecności mojego osadzonego w zakładzie karnym. Telegrosik także. Już po raz drugi Telegrosik wkroczył w moje życie. Kiedyś był podstawowym sposobem na tańsze rozmawianie z zagranicą. Teraz jest jedynym środkiem komunikacji. 

Mój osadzony ma prawo w ściśle określonych godzinach dzwonić codziennie i rozmawiać przez dziesięć minut; nie ma ograniczenia co do liczby rozmów. O 8 rano, wyobrażam sobie, staje w kolejce do aparatu telefonicznego. Nie wiem, jak wielu osadzonych staje w tej samej kolejce. Mój osadzony dzwoni około 8.30, czasem dopiero o 9.30. Zwykle czeka trzydzieści minut lub dłużej. Trzydzieści minut w kolejce to brzmi źle. Przeliczmy to na ludzi: to trzy telefony po dziesięć minut. Trzy zaledwie osoby.

Wydaje mi się co rano, że i ja w tej kolejce stoję, choć mój dzień zaczyna się zupełnie inaczej. Budzę się przed 7, czasem jeszcze wcześniej po to, by o 8 usiąść przy kuchennym stole i hipnotyzować telefon, na którym pojawi się w odpowiednim momencie komunikat: „Numer zastrzeżony”. Z lekkim drżeniem rąk odbiorę ten telefon. Powiem, jak zawsze „Dzień dobry, kochanie”, równocześnie z jego: „To ja”. 

Raz udało mu się zadzwonić ponownie wieczorem, ale mnie nie udało się odebrać. Nadal mam wyrzuty sumienia. Mnie jest trudno, ale jemu jest trudniej – przynajmniej w kontekście telefonów. Mnie jest łatwo, ale jemu jest łatwiej – to on decyduje, kiedy zadzwoni. Nie mogę do niego oddzwonić, a to boli. Wszystko jednak rekompensuje jego głos, zdenerwowany, czasem krzyczący do kolejki, że nie wie, kto za nim stał. Kończący zawsze niespodziewanie, jakby ktoś mu wyrywał słuchawkę z ręki.

Mogę mojemu osadzonemu posłać w jednym liście do trzech kart telefonicznych. Telegrosik wystarcza jeden na miesiąc, tak obniża ceny połączeń z automatu telefonicznego na komórki. Gdybym mogła kupić taki magiczny telegrosik i skrócić mojemu osadzonemu pobyt w zakładzie karnym… Gdybym mogła zadzwonić do niego wtedy, kiedy potrzebuję go najbardziej. Teraz. Cały czas. 

Słowo na dziś

telefon – na odległość prowadzę rozmowę z moim osadzonym za pomocą aparatu i jedynie brak numeru abonenta. Mój osadzony nie jest abonentem. Mój osadzony sam został zaabonowany. 

poniedziałek, 20 maja 2013

Dzień dwudziesty szósty: system


„Czy może mi pani powiedzieć” – przymilam się do pani sierżant – „czy do osób bliskich zostały dopisane te osoby, które w poprzedniej miejscowości były już na liście, ale nie udało się ich przenieść systemowi?”. Pani sierżant (czy ona jest sierżantem? – nic nie wiem na temat szarży i dystynkcji, na pewno ma bardzo wysoki stopień, bo nosi szalenie wysokie szpilki) uśmiecha się. „Oczywiście, że nie mogę pani nic powiedzieć. Osoba osadzona może nie życzyć sobie, by odwiedzający wiedzieli, kto jeszcze jest na liście osób bliskich, upoważnionych do widzeń”. Tłumaczę, że podam nazwiska, które już były w systemie w poprzedniej miejscowości, ale dziwnym trafem system ich nie przeniósł – przynajmniej moje nazwisko nie zostało przeniesione, gdy tydzień temu się o siebie dowiadywałam. Pani sierżant ugina się. Notuje nazwisko osadzonego i imię jego ojca na kartce. Kładzie ją obok klawiatury komputera.

Po raz setny w ciągu ostatnich trzech godzin podaję mój dowód osobisty. „Nazwiska” – pani sierżant nie patrzy na mnie – „Nie ma tu takich” – rzuca po kilku klikach w systemie. Drążę. Nie ufam temu systemowi, przez który rano, o 7.30, cała kolejka musiała czekać prawie pół godziny dłużej i widzenia zaczęły się później. Pani sierżant wiedziała bowiem, co ma zrobić systemowi, ale najwyraźniej system nie wiedział, co pani sierżant mu robi i zastrajkował. Nastąpiło niezrozumienie, załagodzone dopiero przez przywołanego dyżurnego informatyka. Bałam się o system, że i on za karę nie dostanie żywnościowej paczki kwartalnej lub, co gorsza, ogolą system na zero. Pani sierżant coś się nie podoba, kręci głową. Mnie też się nie podoba to, co słyszę. Mnie też nie ma na liście osób bliskich. Podaję, niepytana (błąd: osadzeni i rodziny osadzony nie mówią niepytane), nazwisko mojego osadzonego raz jeszcze: „Jan Kowalski syn Adama”. Pani sierżant stuka w biurko paznokciem zdecydowanie za długim w stosunku do szarego rękawu munduru. Stuka w kartkę z zapisanym przez siebie nazwiskiem mojego osadzonego. „System podał mi osoby bliskie dla innego osadzonego”. Tak, pani sierżant, oczywiście, system.

Nie dam się złamać systemowi. 

Słowo na dziś

system – czy system, z którym mam do czynienia co chwilę, a mój osadzony bez przerwy, ma określoną strukturę, jakim cudem stanowi logicznie uporządkowaną całość, skoro system jest inaczej realizowany w dwóch miejscach – tego nie wiem; dostrzegłam jednak, że w jednym miejscu, przykładowo, nie wolno podawać w paczce żywnościowej ciast domowych, w drugim – do podawania ciast domowych zachęca sam pan sierżant. System logicznie uporządkowany nie powinien pozwalać na dowolną interpretację. Ta przeczy bowiem piątemu znaczeniu słowa: określony sposób wykonywania jakiejś czynności lub zasady organizacji czegoś. W słowniku można znaleźć jeszcze jedną definicję: system komputerowy. To „sprzęt komputerowy i jego oprogramowanie rozumiane jako całość”. Pracę tej całości, najczęściej, zaburza użytkownik (administratorzy mawiają, że zazwyczaj problem lokalizuje się między klawiaturą a oparciem krzesła). Podobnie jest zapewne w przypadku pierwszego słowa, o którym piszę. Problem nie tkwi w systemie i wycofuję się z tego tak chwytliwego sloganu („Nie dam się złamać systemowi”). Po zastanowieniu postanawiam nie dać się złamać ludziom, którzy nie potrafią z systemu korzystać. 

niedziela, 19 maja 2013

Dzień dwudziesty piąty: otępienie


Człapie. Nie zgina stóp w palcach. Garbi się. Bardziej niż zwykle. Nie uśmiecha się, chyba że sprowokowany. Trzyma rękę w ręce, jak grzesznik w konfesjonale. Łapczywie chwyta moją dłoń, gdy ją kładę na tej plątaninie nerwów. 

Podchodzę do okienka kantyny w kolejnej, już trzeciej poznawanej przeze mnie sali widzeń. Uświadamiam sobie, że nie wiem, który mój osadzony ma numer celi. Teatralnie szepczę do niego, nie rozumie. Nie może wstać od stolika. Jeśli odejdę od okienka, stracę kolejkę. Pani sprzedawczyni odbiera telefon, plotkuje o pączkach i jutrzejszym spotkaniu („Mam wolne, a ty? Zabierzesz mnie do kina? Jutro tańsze bilety.”). Tupię nogą. „Czy mogę zapłacić?” – każda sekunda przy okienku kantyny, to sekunda spędzona kilka metrów od mojego osadzonego, ale nie przy nim. Pani się nie reflektuje, czy oni tego nie rozumieją, że trzy godziny na miesiąc, z których trzeba odjąć cennych parę minut na kolejkę i zakupy w okienku kantyny, to za mało? Za mało, by przydać mojemu osadzonemu uśmiechu, by go rozweselić. Mój osadzony w końcu zrozumiał, pokazuje na palcach: trzy, dwa, jeden. Cela numer 321. Uśmiecham się do niego przez całą salę i udaję sprintera szykującego się, uniesioną ponad głową ręką pokazuję kolejno trzy, dwa palce, w końcu jeden i znowu teatralnie szepczę „START”, niby rzucając się do biegu. 

Budzę się, patrzę w niebo. Na błękitnym tle odcinają się szare pęknięcia. Usiłuję ponownie zasnąć. Nieświadomość, tego mi trzeba. W krótkim niespokojnym śnie tupią noga za nogą stopy niezginane w palcach. Moja popołudniowa drzemka się garbi. Nie, to nie był sen. To było widzenie. To jest otępienie. Druga majowa godzina.

Słowo na dziś

otępienie – wrażliwość, energia, sprawność intelektualna… Nie liczę sekund, których żałuję, że nie spędzę z moim osadzonym. Liczę sekundy niezbędne do poświęcenia, by go wyrwać z tego stanu, w który popada. 

sobota, 18 maja 2013

Dzień dwudziesty czwarty: dzień


Pragniecie krwi. Czytelnicy, słuchacze, odbiorcy. Czekacie na mrożące krew w żyłach opowieści z więzienia. Nie ma takich. Są tylko kolejne dni. Nie wiem, jak wygląda jego dzień, dzień osadzonego, dzień w więzieniu. Wiem, jak wygląda mój dzień, jak wyglądają moje dni. 

Wpisuję do kalendarza kolejne zadania: 
  • zadzwonić do X,
  • mail do Y,
  • odebrać z serwisu sprzęt,
  • zrobić pranie,
  • zanieść podanie do N,
  • spotkać się z D,
  • naładować telefon,
  • obciąć paznokcie,
  • kupić szampon.

Prowadzę trzy życia. Jedno moje, stare życie. Drugie mojego osadzonego, które zostawił rozgrzebane. Trzecie mojego osadzonego tam. To trzecie jest najtrudniejsze, ale to drugie zabiera najwięcej czasu. 

Najstraszniejsza w więzieniu jest nuda. W moim więzieniu jej brak. Jest sobotni wieczór, padam ze zmęczenia. Świat się bawi, ja zasypiam. Zrobiłam pranie. Wyprałam w końcu piżamę mojego osadzonego. Dwudziesty czwarty dzień jest dniem jak co dzień. Jest dniem, jak każdy dzień, samotnym. 

Słowo na dziś

dzień – od wschodu słońca, gdy jest jasno na dworze, usiłuję przetrwać do wieczora, do zachodu, a Ziemia  nieubłaganie wykonuje obrót wokół własnej osi i dzień nie trwa dwunastu godzin, lecz dwadzieścia cztery. Nie mam terminu, nie mam daty określonej, czekam i każdy kolejny dzień jest następnym dniem pewnego okresu w moim życiu. Każdy kolejny dzień jest samotnym dniem. 

piątek, 17 maja 2013

Dzień dwudziesty trzeci: represja


Chwytam się za głowę i o głowie myślę. Tym razem zastanawiam się, dlaczego mojemu osadzonemu ogolono głowę. Dostojewskiemu, o ile mnie pamięć nie myli, golono połowę głowy. Więźniom łagrów i lagrów II wojny już golono standardowo całą czaszkę. Przemawiały za tym nie tylko względy bezpieczeństwa (ogolone pół głowy Dostojewskiego łatwo wskazywało na zbiegłego skazańca) czy względy higieniczne (na jakie powoływali się naziści), lecz po prostu represje. 

Miałam kiedyś psa. Gdy przyszedł do nas do domu, miał tak zaniedbane futro, że jedynym rozwiązaniem według pani psiej fryzjerki było ogolenie go do niemal gołej skóry. Śmialiśmy się, że psu zdjęto kołtun. Pies jednak się nie śmiał. Miał osiem lub dziewięć miesięcy i dopóki futro nie odrosło mu choć trochę, wstydził się. Siedział w najgłębszym kącie mieszkania, odwrócony tyłem zgodnie z zasadą „jeśli ja cię nie widzę, to i ty mnie nie widzisz”. Bał się wychodzić na spacery. Jak się czuje człowiek, którego tak samo potraktowano? Człowiek, który nie miał kołtuna, który nie miał wszy, który codziennie starannie golił się przydziałową maszynką, bez pianki?

Jest rok 2013. Na każdym z zakładów karnych, których progi przestąpiłam, wiszą informacje, z którego funduszu europejskiego ta jednostka korzysta. W aktualnym miejscu przebywania mojego osadzonego jest to „Kapitał ludzki”. Ten kapitał to kto, przepraszam? Osadzeni? A może odwiedzający? Nie, nie, to z pewnością funkcjonariusze i pracownicy cywilni zakładu. Nie widzę bowiem wkładu w kapitał ludzki odwiedzających, rodzin i bliskich (chyba że wkładem w kapitał ludzki odwiedzających jest zmuszanie, by biegali do kibla trzy bramy dalej, bo w poczekalni toalety brak, przypominam). Zastanawiam się też, czy inwestycją w kapitał ludzki jest ogolenie głowy do zera mojemu osadzonemu. 

Mój osadzony, jeśli jeszcze tego nie napisałam wprost, otrzymał kategorię P2. Znaczy to tyle, że może przebywać na oddziale półotwartym, dzwonić codziennie (kilka razy, jeśli wystoi w kolejce do automatu), starać się o przepustki do domu, nawet pracować na zewnątrz. Luzik. Więc dlaczego, już przeniesieniu na ten oddział półotwarty, ogolono mu głowę? Czy ma to związek z pogadankami resocjalizacyjnym jednego z wychowawców, który notorycznie w nich insynuuje, że w pracy osadzonego nie robi się nic, tylko się „wódkę grzeje”? Kto tu kogo powinien resocjalizować? Komu powinno się, w ramach represji, ogolić głowę? 

To jedyne miejsce, w którym mogę to tak otwarcie skomentować. „Ogolili mi głowę” – powiedział kilka dni temu mój osadzony. Zapłakałam wewnętrznie, lecz jemu powiedziałam tylko: „Oj, kochanie, nic się nie stało. I tak miałeś iść do fryzjera w tym miesiącu.”. 

Słowo na dziś

represja – obydwa znaczenia słowa znajdują zastosowanie w moim przypadku. Tylko dlaczego ktoś pragnie odwetu na moim osadzonym, który w tym zakładzie karnym nie zrobił nic, za co można byłoby go w ten sposób represjonować. Ani też nie ma za co lub po co wywierać na nim nacisk. Jest grzeczny i potulny, bo uzgodniliśmy, że wprawia w ruch ten mechanizm obronny, który usunie z jego świadomości myśli, uczucia i pragnienia wywołujące lęk lub poczucie winy. Ciekawe, co na to psychologia. Ciekawe, jaki będzie skutek resocjalizacji. Internalizacja to chyba przeciwieństwo resocjalizacji. 

czwartek, 16 maja 2013

Dzień dwudziesty drugi: poczta


Trzy razy dziś sprawdzałam skrzynkę na listy. Nic. Dwa razy byłam dzisiaj na poczcie. Listu jednak dzisiaj nie wysłałam. Ilekroć spotykam listonosza na ulicy, pytam go, czy przypadkiem nie ma czegoś dla mnie. Poczta staje się centralnym punktem mojego życia. W dobie internetu, maili, wideopołączeń, wiadomości prywatnych w niezliczonych sieciach społecznościowych polski system więziennictwa i polski system sądownictwa karnego opiera się na Poczcie Polskiej. 

Mój osadzony poniekąd przez Pocztę Polską znalazł się w zakładzie karnym. Poniekąd, bo w jego przypadku zawiadomienia o rozprawach dostarczano – tu się poczta sprawiła – tylko pod zły adres, bo sądowi nie chciało się sprawdzić, który jest właściwy. Trzecie pismo wysłane, ale niedoręczone uważa się za doręczone, rozprawa może się odbyć, odbyła się. Poczta Polska, podkreślam, trzy pisma usiłowała dostarczyć, nie zagubiła żadnego z nich, nie spóźniła się, lecz nie w tym rzecz. Sprawa na tym polega, że Poczta Polska w ogóle istnieje; gdyby nie istniała, sądy chyba by przestały funkcjonować. Gdyby nie istniała, może mój osadzony nie trafiłby do pierdla. 

Poczta Polska jest też teraz jedynym łącznikiem między mną, konkubiną, a więźniem. Nie można listu zostawić na dzienniku podawczym w zakładzie karnym, ale trzeba go wysłać. Czy to jest jakiś potajemny plan wspomagania Poczty Polskiej przed upadkiem?

Niewątpliwie mój osadzony, a przy okazji i ja trochę wspieramy Pocztę Polską. List priorytetowy („piorytetowy” jak mówi pani na mojej poczcie) kosztuje 3,25 zł, a często chodzą listy cięższe niż standard. Bo moje listy czasem liczą 30 stron. Mój osadzony za to wysyła po 3-4 listy tygodniowo. Trudno się dziwić, że rozczarowana dziś sprawdzałam skrzynkę pocztową po raz ostatni po 21.00 wieczorem. Dziś, wyjątkowo, pierwszy raz w tym tygodniu, nie przyszedł list…

Słowo na dziś

poczta – komplet definicji wypełniam; mam do czynienia i z instytucją, która dostarcza listy, i chadzam do budynku poczty, i gromadzę epistolografię przesyłaną przez pierwsze znaczenie, do i od drugiego znaczenia. Dlaczego poczta i Poczta Polska to niemal tożsame pojęcia? Dlaczego odradza mi się wysyłać do zakładu karnego listy InPostem? Dlaczego kurierem nie ma sensu? Dlaczego, dlaczego...?

środa, 15 maja 2013

Dzień dwudziesty pierwszy: alkohol


Mój drogi osadzony, jestem kompletnie pijana. Niewiarygodna. Na Twoim miejscu, już by mnie wsadzili do karceru. Osadzili w osadzeniu. Na marginesie, ile można człowieka „osadzać”? Za karę brak listów, za karę brak paczek, za karę brak widzeń. Śmieszy mnie to wszystko, śmieszy, gdyby nie to, że przekłada się to na konkretnego człowieka, czy wy wiecie, kim jest człowiek…?

Jestem więc pijana, zasługuję na karę. Alkohol twój wróg, litery mi się plączą każde słowo piszę sześć razy. Alkohol twój wróg, ignoruj wroga swego, możesz mieć wroga, którego się nie spodziewasz, walczmy ze sterotypami. 

Mój kochany osadzony, nawet pijana myślę o Tobie i do Ciebie wszystkie rozmowy się sprowadzają. Gdybyś tu był na miejscu, nie spiłabym się. Powiedz im o tym, że Cię potrzebuję, bo się stoczę. Stoczę. Stoczę, ech, czy oni to rozumieją. Oni widzą tylko to, co widzieli, czubek własnego nosa i trzynastą pensję, dziękujemy państwu. Ludzie, by innych oceniać, trzeba mieć to „coś” w sobie, a nie być karłem psychicznym. Dziękuję, alkohol pozwala mi dziś nie tylko spać spokojnie, ale i to napisać. Nienawidzę was. 

Słowo na dziś

alkohol –  ech, ma właściwości organiczne, a niektórzy go stosują jak rozpuszczalnik, bo rozpuszcza języki i serca, nigdy w życiu bym nie odważyła się napisać, że was pojeby nienawidzę. Dziękuję.

wtorek, 14 maja 2013

Dzień dwudziesty: listy


„Kocham Cię!”. To najczęściej powtarzany zwrot w listach mojego osadzonego do mnie. W moich najwięcej razy pojawia się „Czekam na Ciebie”. Ważę każde słowo, pisząc do niego. Nerwowo drży mi ręka, gdy piszę o ludziach, sprawach, by nie powiedzieć zbyt wiele. Przestrzegam wszystkich, którzy do niego piszą, bo każdy list do niego i każdy od nas jest uważnie czytany.

Listy czytają wychowawcy. Wiedziałam o tym, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie są konsekwencje czytania przez nich naszych listów. Mój osadzony – w opinii wychowawcy – ponoć zbyt się nad sobą roztkliwia w listach do mnie. Zbyt analizuje siebie, swoje poczynania. Okazuje słabość. Ma przestać, bo na przykład będzie miał zakaz korespondencji lub inne kary. 

Zastanawiam się nad tymi wychowawcami, nad ich znajomością psychiki człowieka. Naprawdę zamierzają resocjalizować człowieka, który nie potrafił sobie poradzić z systemem? Naprawdę uważają, że analizowanie tego, co robił – nie tylko w kontekście czynu, za który trafił do zakładu karnego, ale ogólnie – to ujawnianie słabości? Naprawdę okazywanie w słowach miłości najdroższej osobie na świecie jest oznaką psychicznej labilności? Słabość jest zła, w zakładzie karnym to wyrok na skazanym. Komu, jak nie mnie, mój więzień, mój osadzony, mój skazaniec ma się poskarżyć? Przed kim może zapłakać, jak nie przede mną? Jestem jedyną osobą na tym świecie, która ma prawo słyszeć te słowa i kochać go za nie jeszcze bardziej.

A moje listy, naprawdę go osłabiają? Listy, w których piszę, że będę na niego czekać, że ma miejsce w naszym domu, że nie potrafię pozbierać jego rzeczy i ciągle leżą rozrzucone tak, jak je zostawił, a próba wyprania jego piżamy, zawieszonej w łazience na haczyku, skończyła się porażką i odwieszeniem jej tam, gdzie on ją zostawił? 

Może zapytaliby ci wychowawcy, ile dni spędziliśmy osobno na własne życzenie. Ani jednego. Może zapytaliby o to, co wybieraliśmy, gdy mogliśmy wyjść wieczorem ze znajomymi do knajpy lub spędzić te godziny we własnym towarzystwie, tylko we dwoje. Byliśmy praktycznie nierozłączni, teraz pragniemy być nierozłączni w listach.

Złamać człowieka. Oto cel ludzi trzymających władzę. Nie damy się. Nie możemy być blisko fizycznie, nie odbiorą nam bliskości psychicznej. Nie przenikną naszej miłości, która wyraża się również w pragnieniu wspólnego zjedzenia jajka na twardo na śniadanie, o czym będzie do mnie pisać mój osadzony za każdym razem, gdy takie jajko dostanie w zakładzie karnym. A ja mu będę pisać, że czekam na niego w naszym domu, a gdy do niego wróci, ugotuję mu jajko na śniadanie na twardo. 

Słowo na dziś

list – pisemna wypowiedź skierowana do osoby lub instytucji; też papier, na którym napisano tę wypowiedź. List jest nośnikiem słów, słowa przenoszą uczucia. Papier pachnie Tobą, mój osadzony, ten list jest dla mnie Tobą. „Ekspediować posłańca zaraz, uniżenie proszę, boć to jest wielka impacjencja czekać na wiadomość o tym, co najmilszego i najkochańszego na świecie”.

poniedziałek, 13 maja 2013

Dzień dziewiętnasty: człowiek


Dziś spotkałam człowieka, gdy po raz kolejny postanowiłam wziąć nasz los w moje ręce. Pan Dyrektor (należy mu się ta wielka litera, której niekiedy odmawiałam innym panom dyrektorom) jest Człowiekiem. Przynajmniej był przez godzinę rozmowy. Czy nim pozostanie? W jego rękach nasz los, w jego rękach nasze szczęście. 

Trudno o Człowieka w dzisiejszych czasach. Wzruszenie odbiera mi głos, gdy czytam lub słyszę słowa wsparcia. Pisząc wczoraj o słowach, myślałam i o tych, które do mnie docierają, nacechowane empatią i życzliwością, wypełnione uczuciami po brzegi. Słowa wypełnione od serca. Nie zawsze na nie odpowiadam, bo nie zawsze mam siłę, a za każde z nich gorąco dziękuję. Mój osadzony także za nie dziękuje, choć nie może tego powiedzieć. Nie może, bo jako osadzony nie ma głosu, nie ma kontaktu ze światem Nie ma głosu także dlatego, że w gardle duszą go zdenerwowanie, wstyd, wdzięczność. Wypływają z niego łzami. 

Mój osadzony też jest człowiekiem i właśnie to dostrzegł w nim Pan Dyrektor. Dostrzegł też człowieka we mnie. „Przez panią mówią emocje” – powtórzył dziś kilka razy. „Emocje, Panie Dyrektorze, mi się skończyły, zostało racjonalne podejście do sytuacji” – wyjaśniałam spokojnie – „pragnę, by skoro już musiał odsiedzieć, to żeby warunki, w jakich odbywa karę, nie zmieniły go na gorsze, lecz pomogły mu w pokonaniu słabości”. Pan Dyrektor nic na to nie powiedział, a ja ciągnęłam: „Pragnę pomóc sobie samej, naszym rodzinom, byśmy i my mogli przetrwać ten czas i doczekać jego wyjścia”. Pan Dyrektor się zasępił: „Gdy wyjdzie, będzie innym człowiekiem” – ostrzegł. „Ja już jestem innym człowiekiem” – odparłam. 

Jeden jego błąd, jedna fantazja, jedno świadome zejście z drogi i pożegnam się z nim. To samo powiedział Pan Dyrektor: „Jeśli trafi pod moją opiekę, to ma postępować zgodnie z regulaminem, ma się podporządkować. Ma być stanowczy, nie okazywać słabości i nie popełniać błędów.”. Jak widać z Panem Dyrektorem zgadzamy się nie tylko w kwestii zbawiennego wpływu zajęć na osadzonych, ale także warunków stawianych przed podopiecznymi. W zamian, zarówno Pan Dyrektor, jak i ja, oferujemy grę na czystych zasadach, w czystej poczekalni dla odwiedzających, z daszkiem przed więzienną bramą chroniącym przed deszczem, z miłym panem na wartowni, który na moje zdziwienie: „Ależ ma pan wielki klucz do tej bramy!” z dumą odpowiedział: „W innej bramie mam jeszcze większy, ale nie mogę pani pokazać, bo tam odwiedzających nie wpuszczamy.”. 

Słowo na dziś

człowiek – przeczytajcie to uważnie: „istota żywa wyróżniająca się najwyższym stopniem rozwoju psychiki i życia społecznego”. Panie Dyrektorze, na tę definicję się Pan łapie. Proszę z niej nie wyjść. Proszę. 

niedziela, 12 maja 2013

Dzień osiemnasty: słowa


Wystrzegajcie się! Wystrzegajcie się słów, które z ust waszych padają! Wystrzegajcie się, jak zgnilizny, słów, które możecie wypowiedzieć, a których żałować w mękach później będziecie. 

Spróbujcie spędzić jedną godzinę z człowiekiem, rozmawiając z nim o sprawach najważniejszych. Bez notatek. Nie ma poprzedniej godziny i nie ma następnej. Oszacujcie, co jest naprawdę istotne, a co ma nikłą wartość. Co powiedzieć, a czego powiedzieć nie należy. Pomyślcie i wystrzegajcie się słów, które z ust waszych będą padać. Człowiek bowiem jest istotą słabą, wynosi siebie ponad innych i słowa w tym wyniesieniu mu sługami będą. 

Szanujcie słowa. 

Słowo na dziś

słowo – brak definicji, do której można się odwołać, bo słownikom brak uczuć, przez co nie odnotowują uczuć i związków uczuciowych między słowami i treścią, jaką słowa niosą. Każde słowo jest, przecież, nośnikiem treści, ale może też być nośnikiem emocji. „Kocham cię” wypowiedziane bez emocji to treść przeniesiona słowem do odbiory, ale z pustego i Salomon emocji nie naleje. Takim „kocham cię” nikt się nie ogrzeje, nikt nie przytuli za nie; taka miłość czy jest miłością? Niewypowiedziane jednak „kocham cię”, a wypełnione miłością od „k” po „ę” ze spacją włącznie, jest cierniem w stopie idącego do celu. Najgorsze jednak to te słowa, które zabrzmiały, nadano im treść i emocje. Złe emocje. Egoistyczne emocje. Tych słów wystrzegajcie się!

sobota, 11 maja 2013

Dzień siedemnasty: najgorsze

Wystroiłam się jak na niedzielną mszę, ubrałam najpiękniej jak potrafię, wymalowałam, ułożyłam fryzurę, tylko paznokci nie pomalowałam. Dziś sobota, dzień zwiadów. Robię wywiad na jutrzejsze widzenie. Droga zabiera godzinę, stanie pod zakładem karnym – zależy, kiedy się przyjedzie, warto być przed 6 rano, choć rejestrują od 7, a wpuszczają od 8. Nie ma jednak takich limitów wejść dziennych, jak w dotychczasowym miejscu. Niby każdy, kto przyszedł na czas, zmieści się. Warto to mieć za sobą, lepiej być wcześniej, ale to znaczy, że i wcześniej minie godzina widzenia. 

Godzina to długo i godzina to nic. Boję się tej godziny. Tyle dni minęło, odkąd się ostatni raz zobaczyliśmy, dwa tygodnie. Mój osadzony jest innym człowiekiem i ja jestem kimś innym. Nie wiem, co jeszcze z niego pozostało po tych dwóch tygodniach. Boję się tej godziny, boję się milczenia i ciszy, która może zapaść. Sporządzam notatki, których pewnie nie będę mogła wziąć, a jak spamiętać sto rzeczy, o które muszę zapytać? Jak zapamiętać sto odpowiedzi, których osadzony udzieli? Czym jest godzina, by powiedzieć wszystko, co się chce powiedzieć, by nie zapomnieć o tym, o czym się nie chce zapomnieć, a zapomnieć o tym, co pragnie się wyprzeć. 

„To jest najgorsze więzienie z wszystkich” – szepcze do mnie szczupła dziewczyna z wyraźnie zarysowanym ciążowym brzuchem. Nie wiem, kogo chce odwiedzić. Rozmawiam z nią mile, nigdy nie wiadomo, kim jest jej osadzony. Kim ja, poza tym, jestem, by coś o niej myśleć? Uśmiecham się, odwzajemnia uśmiech. „Coś może mi jeszcze pani powiedzieć o tym miejscu?” – pytam – „Talony na odzież i higieniczne na widzeniach się daje?”. W odpowiedzi dziewczyna się trzęsie. Odradza; jej się raz udało dostać talon na widzeniu, ale jej osadzony za to dostał karę i przez 14 dni nie mógł tej paczki otrzymać. Coraz bardziej boję się tego miejsca. 

Boję się coraz bardziej, bo i tu dotrzegam wyraźny rozdźwięk między salonami dyrektorskimi, a pokojami dla odwiedzających. Tu, ponoć, stosuje się najbardziej restrykcyjne kary dla osadzonych i zarazem traktuje się równie restrykcyjnie odwiedzających. W miniaturowej poczekalni nie ma nawet toalety, dworcowe ławki wyglądają niezachęcająco, panuje zaduch i smród. Nic dziwnego, że większość wybiera czekanie na zewnątrz. Tam też, od razu po otrzymaniu numerka do wejście, kieruje się moja druga rozmówczyni. „Jak tu jest?” – zagaduję i uśmiecham się. Uśmiechem pozyskuję chyba jej sympatię, snuje opowieść o synu, który „najpierw tu siedział, potem na półotworek zasłużył, też tu, na przepustki przyjeżdżał, do otwartego go przenieśli, pracował w polu i drugiego dnia uciekł. Siedem miesięcy go szukali, dziecko zdążył zrobić żonie i wrócił tam, gdzie zaczął. Teraz jest w zamkniętym i ma na dodatek oznaczenie, że nie jest godny zaufania na przyszłość”. Wiodę za nią wzrokiem, gdy idzie spokojnie do bramy zakładu karnego, trzymając rudego aniołka z dołeczkami na policzkach za rączkę. Jutro pójdę ich śladami. 

Słowo na dziś

najgorsze – największe zło lub nieszczęście. Nic dodać, nic ująć.

piątek, 10 maja 2013

Dzień szesnasty: podanie


„Zwracam się z uprzejmą prośbą o…” – być może tak mój osadzony rozpoczyna każde podanie, które kieruje do dyrektora-pułkownika (a może pułkownika dyrektora? albo podpułkownika? nie wiem) w każdej sprawie. 
Zwracam się z uprzejmą prośbą o możliwość otrzymania przeze mnie książki XY pt. NN. 
Zwracam się z uprzejmą prośbą o zgodę na otrzymanie przeze mnie odzieży. Zostałem zatrzymany bez możliwości spakowania się, nie mam, poza koszulką, spodniami, parą skarpetek, slipami męskimi sztuk jeden oraz tenisówkami, nic. Kwietniowe noce są chłodne, spać muszę bez koszulki i bez slip, by wyschły na następny dzień. 
Zwracam się z uprzejmą prośbą o udzielenie zgody na pracę w bibliotece. Praca wyzwala, a warunki fizyczne nie wskazują na możliwość pracy fizycznej. 
Zwracam się z uprzejmą prośbą o wydanie z depozytu telefonu komórkowego oraz karty bankomatowej, jak również pozostałych kart mojej konkubinie NN, zamieszkałej w B. 
Zwracam się z uprzejmą prośbą o wyrażenie zgody na otrzymanie talonu na paczkę higieniczną następujących artykułów kosmetycznych: szamponu do włosów, jednorazowych maszynek do golenia, gąbki oraz dezodorantu.
W tym ostatnim przypadku zgodę wyrażono, z wyłączeniem dezodorantu. O co chodzi z dezodorantem: nie można go podać, nie można kupić w więziennej kantynie. Czasy dezodorantów w spreju minęły, można kupić bezpieczny w sztyfcie lub w kulce. Czy to jest jakaś kolejna forma represji (skazany ma śmierdzieć)? Czy to utrzymywanie tradycji więziennej (w więzieniu musi śmierdzieć)? 

Mój osadzony w każdym liście pisze kilka razy, że „napisał podanie o”. Więzienia w Polsce liczą 700–1000 miejsc, obsada, ze względu na przepełnienie, jest kompletna. Podań pewnie nie pisze (obstawiam) co piąty więzień i niech będzie, że tylko na początku pisze się te podania maniakalnie, o wszystko, bo nie ma się nic. Potem jest spokojniej, bo ma się już coś, na przykład zrezygnowanie, załamanie. Pisze się wtedy na przykład dwa tygodniowo. To znaczy, że – biorąc minimalną liczbę osadzonych, 700 – dyrektor tygodniowo otrzymuje ponad 1000 podań. Chyba fantazjuję. Albo ten absurd jest rzeczywistością. 

Zwracam się z uprzejmą prośbą o zwrot mojego osadzonego. Natychmiast. Podpisano: konkubina. 

Słowo na dziś

podanie – to nie jest, niestety, opowieść oparta na legendzie lub micie. To jest pismo z prośbą. Nie wystarczy, że ktoś siedzi, musi jeszcze na kolana padać. 

czwartek, 9 maja 2013

Dzień piętnasty: przeniesienie


Zamykam oczy i nie ma mnie. Nie istnieję. Kolejny dzień wewnętrznego zamknięcia. Spacerem idę do pracy. Zamykam oczy, nabieram głęboki oddech. Wchodzę. Jestem pracownikiem, przestaję być konkubiną więźnia. Moich osiem godzin się zaczyna. Moich. 

Marzenia. 

Mój osadzony został przeniesiony w miejsce, o którym także marzyłam, by nie okazało się „tym” miejscem. Jest nim. Zmartwiałam, słysząc to dziś od sierżanta w Biurze Przepustek, sierżanta, którego już więcej pewnie nie zobaczę (kolejne marzenie). Zamykam oczy i nic się nie zmienia. Nie znikam, jestem nadal. Istnieję z tym samym bólem, który dokucza mi, gdy chodzę, gdy siedzę, gdy myślę, gdy biegnę, gdy zasypiam, gdy zamykam oczy.

Dziś odebrałam też pierwszy telefon od mojego osadzonego. Następna rozmowa będzie lepsza. W pierwszej takiej, której towarzyszy strażnik i wie się o tym, trudno coś powiedzieć. „Kocham Cię” nie przeszło mi przez usta. Nie wiem, czy „Całuję Cię” usłyszał. Może całowałam obcego strażnika z tego zakładu karnego, który śnił mi się po nocach. 

Nie daję się. Pogrążam się w pracy. Biorę dodatkowe zobowiązania. Usiłuję nie oszaleć. U-SI-ŁU-JĘ, ale przegrywam. Brak mi sił na zwyczajne rzeczy. Na pościelenie łóżka. Na ugotowanie zupy. Jestem sparaliżowana, jestem osadzona, stało się. 

Kawa i fajki, fajki i wino, wino i sen. Dzień mija. Ja też zostałam przeniesiona. Duchem, a ciało? Ciało. Co to jest ciało. 

Słowo na dziś

przeniesienie – zabrali mojego osadzonego, umieścili gdzie indziej, poza moim zasięgiem (1), co było przyczyną, że ja musiałam pojawić się w innym miejscu niż poprzednio sobie to wyobrażałam (2); umieścili go w innym miejscu i w innych warunkach, dla mnie to też umieszczenie w innym czasie (3); jego czas biegnie inaczej niż mój, biegnie od 7 rano, pobudki, do wieczornego zgaszenia świateł; przerysowali, z egzemplarza ludzkiego, na marność, na nędzę, na osadzonego (4), a pocisk, który w nas oboje wystrzelono, trafił nie tylko w niego, w zamierzony cel, ale także we mnie, konkubinę (5). Szóste znaczenie pomijam.

środa, 8 maja 2013

Dzień czternasty: praca


Nie ma lepszego lekarstwa na boleść jak praca. Jeszcze lepiej jeśli jest to praca sensowna. „Mogą panowie liczyć na mnie, gdybyście poszukiwali kogoś tu do współpracy.” – powiedziałam w najlepszej woli Panu Dyrektorowi i Panu Wychowawcy. Nieuprzejmie mi podziękowali i uświadomili, że jako konkubina mojego osadzonego, także jestem podejrzana. Każdy kto przechodzi próg zakładu karnego staje się podejrzany: nie tylko ja, Panie Dyrektorze, ja, która tam wchodzę z czystym sercem, dobrą wolą i chęcią, ale i pan. Przykro mi to przypomnieć, ale to Pana kolega niedawno zabił więźnia, dokładnie zadźgał go nożem na śmierć. Strażnik więzienny z kolei strzelał do swoich kolegów i podopiecznych, osadzonych. Ich już nikt nie wypuści na wolność lepszymi. Gorszymi też nie. 

Mój osadzony też był niepoczytalny w chwili popełniania swoich czynów – całkiem jak dyrektor ze Sztumu, który, zgodnie z opinią sądu, dokonał jednorazowego aktu. Nie chcę próbować nawet tego komentować. Jeśli porównam za co mój osadzony ma spędzić osiemnaście miesięcy z tym, co zrobił ten dyrektor, to przewraca mi się coś w trzewiach. 

Jest mi niedobrze, gdy myślę o tym wszystkim. Pracuję więc. Bezustannie załatwiam sprawy. Nic innego nie mogę. Mój osadzony też nie może. Poprosił o pracę, ale mu się nie należy, bo od tych spraw jest odsunięty, a w innych sprawach już mają obsadę. Nosić i sprzątać też nie może. Czeka, jak ja wczoraj, w celi na to, by jakiś niepoczytalny dyrektor wszedł i go zadźgał. 

Słowo na dziś

praca – poproszę pracę w drugim znaczeniu. I idę spać, bo praca mnie wykańcza. 

wtorek, 7 maja 2013

Dzień trzynasty: czekanie


Czekam. Spoglądam co piętnaście minut na telefon, czy nie dzwonił przypadkiem. Czekam. Nie mógł dzwonić. Dzwonek jest ustawiony najgłośniej jak można. Czekam. Zerkam na e-maile, licznik pokazuje zero nowych wiadomości. Czekam. Adwokacie, proszę Cię, daj znać, co się dzieje. Czekam. Czekam! 

Nie robię wielu rzeczy, bo czekam. Nie idę do Aresztu Śledczego, bo czekam – na telefon lub na czwartek. Czekam. Na telefon, bo jeśli mój osadzony zostanie przeniesiony, to będzie mógł zadzwonić. Czekam. Na czwartek, gdyż sierżant obiecał mi wiadomości w czwartek, o ile osadzony nie zadzwoni wcześniej. Czekam. 

Czekam, bo udzielanie informacji bliskim osadzonym jest czasem zabronione, a czasem niewskazane. Bo bliscy osadzonego muszą cierpieć razem z nim. On jest odosobniony, a ja – my – jesteśmy napiętnowani, podejrzani, gorsi. Czekamy. Mamy się wstydzić za niego. Mamy czekać. I czekamy. I ja też czekam. 

Czekam na list, za którego dostarczenie odpowiedzialna jest Poczta Polska. W liście jest talon na kosmetyki – szampon, dezodorant, obcinacz do paznokci („ale, pamiętaj, bez pilnika!” – napisał mój osadzony, zapowiadając zamówienie). „Kurier? Kurierem, pewnie, może pani wysłać, list będzie na pewno jutro, ale trafi do sekretariatu, a stamtąd zanim dostarczą go osadzonemu, to nie wiadomo” – poinformował mnie miły sierżant. gdy spytałam, jak najszybciej można osadzonemu dostarczyć wiadomości. Osadzonemu nie należą się wiadomości w czasie rzeczywistym. Osadzonemu należą się wiadomości w tempie dyktowanym przez Pocztę Polską. Osadzonemu w ogóle nic się nie należy, jest grzybem na zdrowej tkance społecznej, jest skazańcem. Nie ma praw, nie ma woli, odebrano mu istotę człowieczeństwa. „Wyjdzie stąd lepszy niż przyszedł” – przypominam sobie słowa dyrektora i moje serce coś ściska, to coś nazywa się ironia. Jakże może wyjść lepszy, jeśli będzie złamany przez system, będzie czekał, a nie działał! Będzie nauczony spuszczać głowę, nie wychodzić z inicjatywą, będzie ulepiony tak, jak wam, ludzie z władzą, się podoba. 

Minęło piętnaście minut. Na telefonie brak nieodebranego połączenia, w skrzynce e-mailowej brak nowych wiadomości. Czekam. 

Słowo na dziś

czekać – wszystkie słownikowe znaczenia niosę w sobie. Przebywam w Biurze Przepustek, spodziewając się czegoś (informacji), jestem stale w pogotowiu, telefon przy uchu, spodziewam się, że coś nastąpi, a moje napięcie uczuciowe równych sobie nie ma, zwlekam z informowaniem paru osób, jestem udziałem w przyszłości mojego osadzonego. Pierwsze słowo bez wątpliwości. Czekam.

poniedziałek, 6 maja 2013

Dzień dwunasty: przeniknięcie


Pisałam już, że przenikam mojego osadzonego. Dziś bezbłędnie odgadłam jedno z jego haseł. Staję się nim. Szczęście właśnie na tym polega, że wie się, co ta druga osoba zrobiłaby w danej sytuacji (z wyłączeniem tych sytuacji, za które mój osadzony jest osadzonym). A teraz jednak mówię kolejnym osobom, że wiem, co zrobiłby, gdyby tu był i mogę zrobić za niego to, mogę tamto i tylko czasem muszę powiedzieć: „Tego nie zrobię”. 
Wiele takich rzeczy jest, których nie zrobię, ale w myślach coraz bardziej się z nim stapiam. 

Nie ma chwili, bym nie rozmyślała o nim. Jest za szybą autobusu, wpasowany w znikający krajobraz, stoi na przystanku po drugiej stronie ulicy, tupie, idąc po schodach. Gdy uświadamiam sobie te myśli, moja twarz wydłuża się, usta zbiegają się, wysychają gwałtowie, otwierają się mimowolnie. „Pragnę go” – myślę i wilgotnieją mi oczy. „Pragnę Cię” – szepczę.

Dwunasty dzień mija, dwunasty dzień, a moje oczy nadal nie wyschły. On the twelfth day of Christmas, my true love gave to me – nic mi nie dał mój osadzony na dwunasty dzień, a miały dzwony się rozhuśtać, zabrzmieć donośnym Alleluja

Dzień bez dzwonów i bez wiadomości. Jest mi tak bliski, mój osadzony, praktycznie żyję jego życiem, że dzień bez wiadomości uznać mogę za dzień nieistniejący. By jednak móc odnotować dzień dwunasty, załatwiłam trzy ze spraw zapisanych w kalendarzu na ten tydzień. Napisałam do pana, napisałam do pani, ponagliłam pana. Drobiazgi, a każdy z nich urasta do rangi czynu. Potrzebuję czynów jak powietrza. Bezczynna staję się bezużyteczna. 

Praca wyzwala. Praca koi boleść. Po raz kolejny w moim życiu muszę się odwoływać do tych haseł, tak zmieszanych z błotem. Tak zmieszanych z błotem jak ja. 

Słowo na dziś 

czyn – „postępek, uczynek”, dwa słowa, które o krok przybliżają do dramatyzmu tego słowa. Postępek dopiero precyzuje, że jesli czyn, to maksymalnie połowicznie zły (maksymalnie połowicznie, bo postępek to połowa – obok uczynku – czynu, a skoro „zwykle zły”, to znaczy, że 50% jest maksimum). Uczynek bowiem jest zupełnie neutralny. Czyn popełnił mój osadzony. Czynu pragnę ja. Czyn jest nie tylko niejednoznaczny, ale wewnętrzną sprzeczność przynosi. 

niedziela, 5 maja 2013

Dzień jedenasty: planowanie


Do tej pory jedyną sytuacją – nie chciałam jej sobie wyobrażać w moim prywatnym życiu  w której mogłabym grzebać w papierach i urządzeniach bliskiej osoby, było porządkowanie spraw moich rodziców, gdyby zmarli. Oczywiście, wszyscy kiedyś umrzemy i tak jak do mnie należał będzie obowiązek posprzątania po nich, tak i ktoś będzie musiał sprzątać po mnie. Odkąd mój ukochany przeobraził się w osadzonego, sprzątam po nim. Czytam maile, esemesy, przeszukuję szuflady. Sprzątam w jego sprawach zaszłych i aktualnych. Kawałki układanki trafiają na swoje miejsce. Po pierwszym szoku ktoś, kogo znałam, okazał się tą samą osobą w roli osadzonego. 

Dokonuję jednak wiwisekcji na żyjącym człowieku. Nawet przenikam, nie pod skórę jak drzazga, lecz wchodzę w krwiobieg, staję się nim: odpowiadam na maile, udaję. Przyjmuję telefony, tak, słucham, jestem konkubiną, nie, nie będzie, nie może, nie ma go, nie wiem, na pewno nie, hahaha, proszę pana. 

Przez to wszystko porządkuję także moje rzeczy, hasła, dostępy. Zbiorę je w jednym miejscu. Nigdy nie mogę wiedzieć, czy wychodząc z domu, wrócę do niego wieczorem, jak planuję. Nie planuję, właśnie, przestałam planować, a jednocześnie planuję to, co będzie po mnie. 

Słowo na dziś

planować – najbardziej mi odpowiada znaczenie 1 w Słowniku Języka Polskiego. „Snuć plany, zamierzać coś”, jak to się ma jednak do „opracowywać plany” (znaczenie 2), czyż opracowywanie planów nie ma nieco bardziej praktycznego wymiaru od ich snucia? Moje plany to jest projektowanie przyszłości, jakbym skłaniała się ku znaczeniu 2. Najbardziej jednak chciałabym, by moje plany niosły w sobie słownikowe znaczenie 3: „wykonywać projekty”. Moje życie niech będzie obiektem budowlanym, a ja jego architektem. 

sobota, 4 maja 2013

Dzień dziesiąty: zrezygnowanie


Opadam z sił. Wszystko dzieje się zupełnie poza mną. To nie ja chodzę pod Areszt Śledczy, to nie ja rozmawiam przy fajce z jakąś panią czekającą podobnie jak nie-ja na pana sierżanta z okienka. To nie ja rozmawiam godzinę później z panem sierżantem i ciągnę go za język, uzyskując w końcu jakieś informacje. To nie ja odbieram z depozytu telefon, kartę, to nie ja płaczę, trzymając je w rękach. To nie ja dzwonię do przyjaciela. 

Dopiero to ja słyszę dobre słowo od przyjaciela, zapewnienia wsparcia i pomocy: „Jak mogę wam pomóc?” i „Dzwoń, kiedy zechcesz”. Dopiero to ja siadam na ławce, lecz znowu nie ja opuszczam ręce bezsilnie. Co mam powiedzieć? Jak można nam pomóc? Nie można. 

To nie ja jestem bezsilna. Mam w sobie całą siłę świata. 

Słowo na dziś

siła – ze wszystkich definicji dla siła I wybieram to drugie znaczenie. Mam zdolność oddziaływania na kogoś lub na coś, mam możność wywoływania określonego skutku. Mam siłę. 

piątek, 3 maja 2013

Dzień dziewiąty: wściekłość


Zasnęłam z głową w liście od osadzonego. Zasnęłam z oczyma pełnymi łez. Zasnęłam, nie wiem kiedy, nie wiem jak. Zasnęłam z wściekłości i bezsiły. 

„Wyjdzie stąd lepszy niż jest” – mówił do mnie pan dyrektor, a wychowawca kiwał potakująco głową. „Lepszy”, pan dyrektor niewątpliwie wie, co mówi. Jak może wielomiesięczny pobyt w zakładzie karnym wpłynąć na takiego człowieka? Na człowieka dobrego, ale zbłąkanego. Wielomiesięczne koszty utrzymania spadają na nas wszystkich, jego psychika będzie zrujnowana, moje – nasze – życie w gruzach. „Wyjdzie lepszy niż jest” można powiedzieć o surowym śledziu pełnym ości, oprawianym, wkładanym do piekarnika. Wyjdzie, po upieczeniu, lepszy niż jest. Nie o człowieku. Nie mam do pana dyrektora pretensji, że nie może mojego osadzonego wypuścić. Mam do niego żal, że takie farmazony opowiada, a mój żal we wściekłość się przeradza.

Wściekłość zaprowadziła mnie wczoraj pod Areszt Śledczy, gdzie na ulicy wyłam zwierzęco. Wściekłość włożyła mi kamień w ręce i naprowadziła go na okna pana dyrektora. Wściekłość sprawiła, że otuliłam się mocniej kołdrą i obiecałam sobie powstrzymać wyobraźnię. Szeptałam zaklęcia: „Siły wszystkie nieczyste sprawcie, by mój osadzony wyszedł przed drugą paczką żywnościową, sprawcie też, by wyszedł cało i zdrowo, a na koniec sprawcie, by wszystkim złym i nieżyczliwym ludziom popękały nocą szyby w samochodach.”. 

Zaczynam czekanie.

Słowo na dziś

Wściekłość – niepohamowany gniew, wielka złość, podaje Słownik Języka Polskiego. Nieprawda. Pohamowany gniew, a złość przeogromna. 

czwartek, 2 maja 2013

Dzień ósmy: załamanie


Przyszło znienacka. Przyszło podstępnie w czasie wizyty w gabinecie dyrektora Aresztu Śledczego. Przyszło w chwili, gdy wychowawca rozpoznał we mnie koleżankę ze studiów, a ja w nim kolegi ze studiów nie poznałam. Przyszło i zostało ze mną. Załamanie. 

Pierwsze spostrzeżenie: sytuacja regulaminowa jest dynamiczna. Przedwczoraj spotkanie z wychowawcą to miał być żaden problem (poza czasem), dzisiaj potrzebny był dyrektor. Dynamiczny jest też wygląd aresztu od wewnątrz. Na pokojach dyrektorskich czystością lśnią nowe płytki, sprzątane przez więźniów chyba co godzinę. Fotele zachęcają, by się w nie zapaść. Sekretarka jest młoda, śliczna, trzyma w ręku moją przepustkę i ma komplet zębów, nie poważne uszczerbki jak każdy  niemal klawisz w części więziennej. Tam za to mamy rozlatujące się krzesła, zmiętolone karteczki w rękach osadzonych, stare framugi okienne i zapach spoconych mężczyzn. Jeszcze gorzej jest w części dla odwiedzających (Biuro Przepustek): zacinające się okienko, chyboczący stół, szafki depozytowe bez zamków za to z kluczykiem i lekki smrodek szczyn i rzygowin – pamiątka, zapewne, po niezbyt kulturalnym gościu.

„Pani na widzenie?” – rzuca do mnie postawny, przystojny pan na korytarzu, gdzie antyszambruję. Nie chcę widzenia z osadzonym, chcę z wychowawcą się spotkać. „Po co?” – to pytanie zadaje mi każdy po kolei, od sierżanta w okienku po tego pana gryzącego jabłko. „Adwokat mi doradził, żeby się spotkać z wychowawcą, porozmawiać.” – mówię w końcu dość stanowczym głosem. „Po co mu adwokat?” – usłyszę za moment z tych samych ust, gdy okaże się, że to pan dyrektor, a ja będę siedziała naprzeciwko niego, obok wychowawcy, omawiając zachowanie i postawę mojego osadzonego. 

Miałam niespełna osiem lat, gdy po raz pierwszy zaprotestowałam przeciwko niesprawiedliwemu traktowaniu nas, uczniów, przez nauczycieli. Dużo później zrozumiałam, że to nie jest niesprawiedliwość, lecz nadużywanie władzy przez nauczyciela nad dziećmi. Po tylu latach poczułam się tak samo, jak wtedy, jak za pierwszym razem. Usłyszałam takie rzeczy o moim osadzonym, negatywne opinie wydane na podstawach podobnych jak przekupki na rynku (coś w rodzaju: „On ma wszy, na pewno, bo krzywo sika.”). Uprzedzenia osobiste, które przekładają się na pogorszenie losu osadzonego. Podkreślam, to nie jest niesprawiedliwość. To jest nadużywanie władzy. 

Szybki rachunek sumienia, ciągle na pokojach dyrektorskich, kiedy i w jaki sposób ja w ten sposób kogoś potraktowałam? Nie przypominam sobie takiej sytuacji. Usiłuję się skupić i znaleźć moment w mojej biografii. Czy faworyzowałam jedną osobę kosztem drugiej? Czy osobiste uprzedzenia, wynikające z moich własnych kompleksów, sprawiły, że komuś dowaliłam? Pan Dyrektor jest niezwykle zajętym człowiekiem (pisałam już, że musi wyrażać zgodę na wszystko, co się dzieje w Areszcie. Poświęcił mi jednak prawie godzinę. Nie potrafi poświęcić sześciu sekund na nazwanie tego, co oni tu robią? Nadużywają. 

Podcięli mi skrzydła. Leciałam jak anioł miłości mojego osadzonego ratować. Choć wiem, że zawinił i dostał karę, to, zgodnie z rozsądkiem, kara jest niewspółmierna do winy. Co gorsza, karę ponosimy my wszyscy – Ty, czytelniku tego bloga, także. Płacisz za każdy dzień pobytu mojego osadzonego w więzieniu. A on nie ma szans naprawić wyrządzonych szkód. System penitencjarny powoli przemienia mnie w anioła zemsty. Skrzydła przybierają czarny, posępny kolor, w ręce rośnie miecz. 

Zemsta. Kogo to interesuje. Mnie na pewno nie. Niech sobie w pokoju żyją gady i gnidy. Mam się czym zająć. Jest kilka spraw, które obiecałam załatwić mojemu osadzonemu. Może coś z jego losu uda się uratować. Na kruchych podstawach postawiliśmy nasze życie, teraz wszystko jest w moich rękach. Musze wlać beton i utrwalić fundamenty. Fartuch zakładam i muruję. 

Słowo na dziś

fuck you – dokładnie tyle i ani ocupinkę mniej. Nie zasługujecie na polskie przekleństwa. 

środa, 1 maja 2013

Dzień siódmy: oczekiwanie


Obudził mi odjeżdżający z peronu pociąg. Czekałam na niego. Biegłam do kolejarza, krzycząc: „Proszę go zatrzymać, to mój pociąg jest, są w nim moje rzeczy, tylko na dymka skoczyłam!”. Kolejarz zagwizdał i machnął ręką. Odjechał to odjechał. Tak samo odjechało mi kilka dni temu całe życie. A przecież na to życie czekałam.

Dzień wolny ustawowo miałam zamiar ustawowo odpocząć, ale już dzwonił adwokat, dał zadania do wypełnienia, przekazał nowe informacje z wczoraj („Nie zdążyłem do pani zadzwonić przed wyjazdem na długi weekend”) i kazał czekać. Siadłam i czekałam. Czekałam. Czekałam. Czekałam. 

Dzwonili wszyscy rodzice, po kolei, dopytując, co nowego. Co ma być nowego pierwszego maja? Czekajcie i wy. Nic wam nie powiem. 

Nic nie powiem, a wiem już dokładnie, że zażalenie, że wznowienie, że odwieszenie, że ponowienie… Tylko czekać trzeba. Czekam. Wiem też, że jutro rano będę się przebijać przez tłum do sierżanta i będę prosić o spotkanie z wychowawcą. Jakbym do szkoły szła: „Czy mogę z wychowawcą mojego osadzonego rozmawiać?”. Powiem: „Dzień dobry, znowu narozrabiał?”. A może usłyszę: „Takiego osadzonego każda konkubina by sobie życzyła, grzeczny, miły, uprzejmy, zawsze pomoże, uśmiechnie się.”. Miał się wyróżniać. 

Rzecz w tym, że w areszcie śledczym także na spotkanie z wychowawcą osadzonego wyrazić zgodę musi dyrektor. Podobnie jak musi wyrazić zgodę na przekazanie osadzonemu czajnika. Lub przekazanie osadzonemu dodatkowej pary majtek. Albo dezodorantu. Dyrektor musi się też zgadzać na łączenie widzeń, z dwóch odrębnych godzin w miesiącu na dwie godziny w jednym dniu. Wyobrażam sobie, że praca dyrektora polega głównie na podejmowaniu decyzji w takich sprawach. Od rana otrzymuje podania (na moje kapnęła mi kawa, przepraszam, Panie Dyrektorze) i od rana przekłada je na kupkę na prawo (zgoda) i na kupkę na lewo (brak zgody). Przecież na inne czynności nie wystarczy mu czasu, wystarczy, żeby każdy osadzony napisał jedno podanie tygodniowo. 

Co mi powie Wychowawca, co mi powie Dyrektor? Nie wiem. Sycę oczy zielenią wiosenną i marzę o tym, by optymizmu ziarno przyjęło się w moim umyśle. Wkrótce Zimna Zośka. Czas sadzić kwiaty. Oby nie było przymrozków, oby optymizm rósł i rósł, i rósł. Do tego jednak trzeba czekać. 

Czekam. 

Słowo na dziś

wychowawca – osoba opiekująca się grupą dzieci lub młodzieży. Osadzeni zatem są dla społeczeństwa jak dzieci lub jak młodzież, pozbawieni prawa do samostanowienia. Coraz bardziej przekonuję się, że cały system penitencjarny jest niezupełnie ogarnięty.